Bez dwóch zdań jej nakrycie głowy przyciągało uwagę. Albo raczej przyciągało by dzisiaj, bo 130 lat temu nikt mu się nie dziwił – Siostry Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo nosiły kornety.
Bez dwóch zdań jej nakrycie głowy przyciągało uwagę. Albo raczej przyciągało by dzisiaj, bo 130 lat temu nikt mu się nie dziwił – Siostry Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo nosiły kornety. Co więcej ten charakterystyczny szeroki biały czepiec był znakiem rozpoznawczym każdego szpitala, bo popularne szarytki zajmowały się szeroko rozumianą opieką nad chorymi. To między innymi im właśnie zawdzięczamy dzisiejszy sposób zwracania się do pielęgniarek – siostro. W końcu na początku to one, zakonne siostry, pielęgnowały potrzebujących opieki tak w domach, jak i szpitalach. I gdyby w ten sposób spojrzeć na dzisiejszą patronkę, to jej zakonna historia stanie się zupełnie zrozumiała. Bo przecież od złożenia ślubów w 1897 roku, aż do swojej śmierci 7 lat później pracowała kolejno: we Lwowie, w Podhajcach, w Bochni i Śniatynie. W każdym z tych miejsc był szpital albo bezpośrednio prowadzony przez szarytki, albo przynajmniej przez nie pielęgniarsko zaopiekowany. W każdym z tych miejsc także nasza dzisiejsza patronka zapisała się w pamięci chorych i personelu. Po pierwsze tym, że zawsze była uśmiechnięta, pełna cierpliwości i niezwykłej dobroci. Po wtóre zaś tym, że niosła ulgę nie tylko cierpiącemu ciału, ale także zabiegała o zdrowie ducha powierzonych jej chorych. W praktyce oznaczało to na przykład, że żaden chory na jej oddziale nie umarł bez pojednania z Bogiem. Umiała w natłoku pielęgniarskich obowiązków znaleźć czas, by uczyć pacjentów katechizmu i przygotowywać ich do sakramentów świętych. W Bochni dodatkowo pamięć o dzisiejszej patronce zatoczyła dużo szersze kręgi, daleko wybiegając poza teren szpitala – w końcu zakonnica w ciąży z jednym z pacjentów i to studentem, krewnym proboszcza, to była istna sensacja. Ludzie plotkowali o niej bez skrępowania i nie szczędzili pod jej adresem złośliwości. A ona znosiła to dzielnie cierpiąc podwójnie – raz, bo było to fałszywe oskarżenie i dwa, bo jej zakonna przełożona nie zgodziła się na to, by bohaterka tej historii mogła się ukryć przed opinią publiczną. Jeśli nie miała powodu do wstydu – a nie miała – to prawda miała wyjść na jaw i zamknąć usta wszystkim plotkującym. Mimo że wiele wtedy wycierpiała, ta młoda zakonnica potrafiła w ciszy znieść owo posądzenie, zdając się całkowicie na Boga. Także i w kolejnym szpitalu, w Śniatynie, jej służba została trwale zapamiętana przez całe miasto i okolicę. Tym razem jednak nie za sprawą plotki, a wielkiego aktu odwagi i poświęcenia. Oto mając zaledwie 30 lat, oddała życie za pracownika szpitala, ojca rodziny, którego zastąpiła przy dezynfekcji pomieszczenia po osobie chorej na tyfus. Zaraziwszy się tą chorobą, zmarła 30 maja 1904 roku. Jej ciało złożono na śniatyńskim cmentarzu - obecnie jest to Ukraina – a jej grób od tamtego czasu stał się miejscem modlitwy. Czy wiecie państwo kogo przypomina nam dzisiaj Kościół? Urodzoną we wsi Nowy Wiec, na Pomorzu, błogosławioną Martę Annę Wiecką, szarytkę, aż do śmierci oddaną Bogu w ludziach chorych i cierpiących.