Skrócić dystans – to trudna i niebezpieczna sztuka. W czasie takiej pandemii na ten przykład, skrócenie dystansu z drugim człowiekiem grozi zarażeniem wirusem, a także finansową karą.
Skrócić dystans – to trudna i niebezpieczna sztuka. W czasie takiej pandemii na ten przykład, skrócenie dystansu z drugim człowiekiem grozi zarażeniem wirusem, a także finansową karą. W boksie za mały dystans od przeciwnika naraża nas na ciosy. Nawet w zwykłym życiu zbytnie otwarcie na innych bywa ryzykowne. Dlatego szybko się uczymy, że ludzi lepiej trzymać na zdrowy dystans. Dla jednych będą to 2 metry, dla innych dystans ciosu. To jednak zupełnie inaczej, niż proponuje nam dzisiejszy patron – Florentczyk z urodzenia, Rzymianin z zamieszkania. Kwestię nabrania dystansu do dóbr tego świata przerobił z konieczności już jako 17-latek, gdy doszczętnie spłonął majątek jego ojca. Natomiast skracania dystansu do ludzi, był bowiem szlachcicem, uczył się całe swoje późniejsze życie. Trzeba mu przyznać, że miał w tym względzie od Pana Boga pewne fory, bo został obdarzony poczuciem humoru, które – jak wiemy - w sposób naturalny uczy nas dystansu do samego siebie. Tak więc biedny, ale za to uśmiechnięty młody szlachcic, o którym dziś mowa, w roku 1534 trafia do Rzymu i tam już zostaje. Studiuje filozofię i teologię, dorabia jako korepetytor, ale przede wszystkim prowadzi życie pełne modlitwy i umartwienia. Czy to oznacza, że jego wygląd jest ponury, skoro pości? Bynajmniej. Jego dewizą są bowiem słowa: „Radosne serce łatwiej staje się doskonałym niż serce ponure”. Stosuje ją wobec siebie, ale zaraża nią także innych, robiąc to, czego w Rzymie nikt wtedy nie widział – skracając dystans. Ten florencki szlachcic przez 17 lat nawiedza kościoły, sanktuaria i zabytki Wiecznego Miasta i rozmawia z pielgrzymami. Rozmawia o życiu, o tym co ich tutaj sprowadziło, proponuje pomoc, gdy jej potrzebują i mimochodem napomyka także o Bogu. To ryzykowna taktyka, bo naraża się na zniewagi, oszustwo i dyskomfort, gdyż po wielu tygodniach czy miesiącach pielgrzymki pątnicy często nie należą ani do najczystszych, ani do najzdrowszych. Tu jednak z pomocą przychodzi mu poczucie humoru, empatia i pokora. Gdy ma 36 lat, za namową spowiednika przyjmuje święcenia kapłańskie i w kościele św. Hieronima od Miłosierdzia zupełnie opuszcza gardę. Zamiast nauczać i grzmieć z ambony, zaprasza wiernych do swojego pokoiku. Robi to co do tej pory – rozmawia z nimi, słucha ich, nie boi się dyskutować na trudne tematy. Wspólnie czytają Słowo Boże, modlą się, a także śpiewają. Bo nasz patron organizuje koncerty oraz nabożeństwa wypełnione muzyką i pieśnią do scen z historii świętej. I to od tej wokalno-instrumentalnej formy, zwanej oratorios, przyjmie się wkrótce nazwa dla tego miejsca – oratorium. Miejsca, gdzie między duchownymi i świeckimi nie ma dystansu, jest za to wspólnota, której sercem jest Chrystus. Szybko pojawili się duchowi spadkobiercy tej koncepcji – oratorianie – i jej gorący przeciwnicy, dla których była to herezja. Czas pokazał, że nasz święty miał jednak rację, w tym co robił. Zmarł na rękach swoich współbraci jako 80-letni starzec, 26 maja w roku 1595. Kto taki? Święty Filip Nereusz, który skrócił dystans do wiernych tak bardzo, że stał się dla nich „Apostołem Rzymu”.