Dzisiejszy patron to postać, która wymyka się stereotypom. Wyniesiony do chwały ołtarzy, choć za życia niecierpliwy, skłonny do gniewu, zapalczywości i uporu we własnym zdaniu.
Dzisiejszy patron to postać, która wymyka się stereotypom. Wyniesiony do chwały ołtarzy, choć za życia niecierpliwy, skłonny do gniewu, zapalczywości i uporu we własnym zdaniu. Świetnie wykształcony w zakonie jezuitów, ale częściej widziany w ubogich wioskach na Kresach Rzeczypospolitej. Charyzmatyczny kaznodzieja, który swoimi słowami przyciągał rzesze ludzi na powrót do Boga, a jednocześnie ktoś, kto otrzymał pogardliwy przydomek 'duszochwat' – łowca dusz. Bo wierni Kościoła prawosławnego całą jego kapłańską posługę widzieli jako prozelityzm, czyli nawracanie innych na swoją wiarę. W końcu był przecież polskim kapłanem na Rusi i to zaledwie 50 lat po zawarciu Unii brzeskiej. Tej samej, która dokonała połączenia Cerkwi prawosławnej z Kościołem łacińskim w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, dzieląc społeczność prawosławną na zwolenników unii – unitów i jej goracych przeciwników – dyzunitów. W połowie XVII wieku na Kresach, w dobie powstania Chmielnickiego i wojny polsko-rosyjskiej, takie połączenie wszystkich tych cech w jednym człowieku, dzisiejszym patronie, było proszeniem się o palmę męczeństwa. Ale może nawet dałoby się tego uniknąć, gdyby nie ten Pińsk, w którym począwszy od roku 1643 bohater naszej dzisiejszej historii pełnił różne obowiązki, w tym urząd kaznodziei w kościele św. Stanisława. Otóż Pińsk, był wtedy miastem nieustannych walk i zatargów, wyznaczając linie podziału: tu Ruś, tam Rzeczypospolita, tu prawosławni, tam katolicy. Wystarczył wybuch powstania kozackiego w roku 1648, by jego mieszkańcy się zbuntowali i oddali miasto powstańcom, co skończyło się rzezią każdego katolika, który nie zdążył się ukryć. Potem było odbicie miasta z rąk Kozaków, skończone jego spaleniem i spadkiem ludności o połowę, do 5 tysięcy. Przez następne 12 lat Pińsk stanie się areną kolejnych najazdów i rzezi, a nasz wspominany dzisiaj święty będzie niestrudzenie pełnić w tych warunkach swoją posługę kapłana, kaznodziei, misjonarza. A to uciekając przed ścigającymi go Kozakami, a to wracając, jak tylko się wycofają. I trwać to będzie nieprzerwanie aż do 16 maja 1657 roku, gdy około 30 kilometrów od Pińska, wóz którym ucieka nasz patron, tuż przed wjazdem do wsi Mogilno zostanie zatrzymany przez oddział żołnierzy. Wtedy rozpocznie się jatka. Bohater tej historii zostaje przywiązany do płotu, ubiczowany i ukoronowany mokrymi, wierzbowymi gałązkami, które schnąc zaciskały się na głowie powodując miażdżący ból. Dalej było wybicie wszystkich zębów, zdarcie skóry z ręki i powłóczenie końmi przed oblicze kozackiego dowódcy, który stacjonował w Janowie. W jakim stanie fizycznym był wtedy nasz patron trudno to opisać, ale siła jego ducha była imponująca. Zapytany przez atamana: "Jesteś ty ksiądz?", odparł: "Tak, moja wiara prowadzi do zbawienia. Nawróćcie się". Co było dalej? Ponad 2 godziny tortur w miejskiej rzeźni, gdzie krzyki oprawców mieszały się z coraz ciszej powtarzanymi przez jezuitę imionami „Jezus” i „Maryja”. Czy wiecie państwo, kto odchodził z tego świata w ten właśnie sposób? Św. Andrzej Bobola, jezuita i współpatron Polski.