Znacie to państwo? Oto po całym dniu pracy, wracamy do własnego mieszkania i zamiast wskakiwania w ciepłe kapcie, czeka nas zakasanie rękawów i drugi etat, tym razem w domu.
Znacie to państwo? Oto po całym dniu pracy, wracamy do własnego mieszkania i zamiast wskakiwania w ciepłe kapcie, czeka nas zakasanie rękawów i drugi etat, tym razem w domu. Lub też na odwrót, po całym dniu ciężkiej pracy w domu, gdy wszyscy już zasną, my rozpoczynamy domową pracę biurową. Przykłady można by mnożyć, ale wynik jest ten sam – oto u kresu sił stajemy przed kolejnym zadaniem do wykonania i w głowie kołacze nam się jedna myśl: „Nie dam rady!”. Jednak zanim nasze nogi same ustawią się do ucieczki, proponuję stosowne wsparcie z nieba. Bo wspominamy dzisiaj człowieka, który znalazł się w podobnej do nas sytuacji, ale nie uciekł. Co więc zrobił? Pomodlił się. I już widzę oczami wyobraźni państwa miny. No bez żartów, tak to przecież nie działa – jedna modlitwa i robota robi się sama? Każdy by tak chciał. A jeśli dopowiem, że modlitwa była długa, właściwie to permanentna? Wtedy – usłyszę w odpowiedzi - to zirytują się wszyscy dokoła, ci, którzy pracują w pocie czoła, a nie migają się padając na klęczki. I dokładnie tak się stało w przypadku dzisiejszego patrona, o którym z całą pewnością wiemy dzisiaj tylko to jedno – zirytował swoich towarzyszy w ciężkiej pracy na roli, poświęcając swój cenny czas na modlitwę. Oni ledwo co wyrabiali normę narzuconą przez dziedzica – bo rzecz działa się w XI wieku pod Madrytem – otóż oni harowali, a ten przychodził do roboty spóźniony, bo się rzekomo modlił, ale zapłatę otrzymywał za całą dniówkę. Granda! I donieśli o tym właścicielowi pola, który postanowił osobiście sprawdzić plotki. Otóż więc wstaje z rana i idzie wybadać sprawę, i dopada go dziki szał, bo tego biednego, najemnego chłopa z Madrytu nie ma tam, gdzie powinien być. Czeka więc na niego, a złość w nim tylko wzrasta. W końcu jest! W oddali na polu pojawiają się woły i pojawia się on, dzisiejszy patron, zajęty - jak gdyby nigdy nic – orką. Dziedzic biegnie w jego kierunku z furią i nagle, przez ułamek sekundy widzi, że z dwóch stron tego chłopa idą, także orząc pole, dwaj mężczyźni w białych szatach. Staje jak wryty, przeciera oczy, ale obraz znika. Podchodzi więc bliżej i tym razem już spokojnie pyta: „Słuchaj człowieku, zaklinam cię na Boga, któremu podobno wiernie służysz! Powiedz mi, kim byli ci ludzie, którzy dopiero co ci pomagali?”. Nasz patron zatrzymuje woły na te słowa i trochę zbity z tropu odpowiada: „Nikogo do pomocy nie wołałem, ani też nikogo na tym polu nie widziałem. Jedyne co robiłem, to prosiłem Boga, mojego Obrońcę o siły do tej ciężkiej pracy”. Tyle zapisu kronikarzy o dzisiejszym świętym, który urodził się około roku 1080 w Madrycie, a żeby nie przymierać głodem najął się do ciężkiej pracy w polu. Czy Pan Bóg za niego tę pracę wykonał? Nie, choć na obrazach zobaczymy często naszego patrona pogrążonego w modlitwie, a aniołów orzących za niego – to jednak bardziej marzenie malarzy. Bo rzeczywistość była taka, że ten człowiek na szacunek ludzi zapracował w pocie czoła swoją pracą, a ponieważ miał Pana Boga zawsze przed swoimi oczami i w swoim sercu, więc i Bożego błogosławieństwa mu nie brakowało. Nie tylko zresztą w pracy, bo spotkał na swojej drodze mądrą i pobożną kobietę, z którą się ożenił i miał syna. Majątku się nie dorobił, ale w pamięci ludzi się zapisał tak dobrze, że został wyniesiony do chwały ołtarzy. Kto taki? Św. Izydor Oracz.