"Pobożni wyznawcy hinduizmu prosili go często o błogosławieństwo: Gdy ten człowiek nas pobłogosławi, jesteśmy pewni, że Boże błogosławieństwo spocznie na nas".
Ostatnio dość bliskie mojemu sercu są Indie. Nie wiem, na ile zdajemy sobie sprawę, że sytuacja w tym kraju jest po prostu tragiczna. Mam tam zaprzyjaźnionego salezjanina, który wspominał mi, że koronawirus zbiera swoje żniwo, a do tego jeszcze ostatnie przejście cyklonu pogorszyło sprawę. Indie to kraj skrajności. Bieda wręcz piszczy. By jedna osoba mogła przeżyć tydzień, potrzebuje około tysiąca indyjskich rupii, czyli około 68 zł. Salezjanie starają się organizować paczki dla ubogich, ale ludzi jest więcej niż czasem możliwości. Gdy spojrzymy z naszej perspektywy myślę, że dostrzeżemy, że często sami możemy się uważać za ogromnych szczęściarzy i bogaczy.
Przy okazji odkryłam niesamowitą historię związaną z pewnym salezjaninem, który żył na przełomie XIX i XX wieku. Nazywał się Franciszek Convertini i pracował jako misjonarz właśnie w Indiach w małej bengalskiej wiosce. Pewnego wieczoru dowiedział się, że w sąsiedniej wiosce jeden z jego wiernych umiera i pragnął przed śmiercią spotkać się z księdzem. Convertini nie zastanawiał się zbyt długo i wyruszył, choć wielu mu to odradzało, bo w okolicy grasował tygrys, który zdążył rozszarpać kilkoro ludzi. Dlatego po zmierzchu nikt nie opuszczał domostw. Ksiądz jednak nie słuchał rad. Wyruszył w drogę, a kilka osób dołączyło się do niego. Wędrując przez dżunglę nagle ujrzeli parę świecących oczu tygrysa. Wszyscy byli przerażeni. Ksiądz Franciszek dał im znak, by się nie ruszali, a sam ruszył wprost na tygrysa i głośno rozkazał mu zejść z drogi. Zwierzę posłusznie zniknęło w ciemnościach, a grupka ludzi spokojnie dotarła do wioski, gdzie kapłan spełnił swoje funkcje. Jest to jeden z bardzo wielu niezwykłych epizodów z życia salezjańskiego misjonarza. W Indiach spędził ponad 50 lat. Pracował w Assamie i w Bengalu. Nie tylko troszczył się, by ludzie byli zbawieni, ale także by nie poumierali z głodu.
Franciszek urodził się we włoskiej Puglii. Sam był ubogi i doskonale rozumiał hinduskich biedaków. Gdy przybył do Bengalu nosił ciężką czarną sutannę, bo nie chciał narażać współbraci na wydatki. Poznał smak głodu, gdy wędrował od wioski do wioski. Ale był wytrwały, liczyli się dla niego ludzie. Nigdy nie prosił o kawałek chleba, bo wiedział, że mają zbyt mało. Ale gdy zaglądał do stacji misyjnych nadrabiał zaległości w jedzeniu u współbraci.
Do Indii przyjechał w 1927 roku. Zostawił za sobą Puglię, służbę wojskową w czasie pierwszej wojny światowej, 11 miesięcy niewoli na Węgrzech, trzy lata ochotniczej służby w oddziale. Jako strażnik skarbowy dotarł do Turynu. Pamięć o św. Janie Bosko była wciąż żywa. W sanktuarium Wspomożycielki Wiernych spotkał ks. Angelo Amadei. To spotkanie zaważyło na jego przyszłym życiu. Po wielu rozmowach usłyszał pytanie: Chcesz być misjonarzem? Musiał podjąć męską decyzję. Szczególnie, że jego rodzinnej wiosce czekała na niego sympatia. Ostatecznie jednak wybrał bycie misjonarzem. Krzyż misyjny otrzymał z rąk ks. generała Filipa Rinaldiego. Do Kalkuty przybywa rok przed przyjazdem nieznanej wówczas nikomu osiemnastoletniej siostry zakonnej, a którą dziś zna cały świat. Chodzi oczywiście o Matkę Teresę.
Franciszek najpierw został przeznaczony do Szilang, potem do Riliang. Odbył nowicjat, uczył się filozofii i teologii, a w 1932 roku złożył śluby wieczyste, w 1935 roku został księdzem. Trzeba dodać, że ledwo ukończył filozofię i teologię. Niektórzy nawet nazywają go salezjańskim proboszczem z Ars. Nigdy też w pełni nie opanował języka bengalskiego. Ale był goszczony przez wyznawców hinduizmu i muzułmanów.
Kochali go przede wszystkim ubodzy i to nie zawsze chrześcijanie. Zapraszano go do stołu i proszono o modlitwę. Nazywano go "bożym człowiekiem".
Intensywna praca wyczerpała jego organizm. Wrócił do Włoch w 1974 roku. W Turynie dostał zawału, opieka lekarska pomogła mu wrócić do zdrowia. I choć według lekarzy nie powinien był wracać do Indii, to tęsknota była większa. Wsiadł do samolotu i poleciał do Bengalu. Matka Boża, którą bardzo kochał, uprosiła mu łaskę śmierci w Jej święto. Zmarł 11 lutego 1976 roku. Przed śmiercią jeszcze wyszeptał: "Matko moja, nigdy Cię nie zasmuciłem w życiu. Teraz Ty wspomóż mnie." Pogrzeb pokazał, jak bardzo był bliski ludziom. Ludzie czcili go jako mistrza duchowego, obdarzonego mądrością serca. Trwa jego proces beatyfikacyjny.
Życie ks. Franciszka pokazuje nam, że jak ważny jest drugi człowiek i jak bardzo ta druga osoba nas potrzebuje. Może my nie czujemy się misjonarzami i nie zamierzamy wybierać się na misje, ale zawsze możemy pomóc tym, którzy podejmują się wyjazdu, a także osobom, które na miejscu zdane są na siebie i łaskę innych. Zachęcam do zajrzenia na stronę Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego. Warto zainteresować się dwoma projektami: w Indiach i w Bangladeszu.
Korzystałam z książki ks. S. Szmidta SDB, Święci, błogosławieni, słudzy boży rodziny salezjańskiej, Wyd. Salezjańskie 1997