Dzisiejszy patron, choć jego imię wywodzi się od greckiego słowa „nieśmiertelny”, był postacią ze wszech miar śmiertelną.
Dzisiejszy patron, choć jego imię wywodzi się od greckiego słowa „nieśmiertelny”, był postacią ze wszech miar śmiertelną. Znamy nawet dokładnie datę jego odejścia z tego świata po nagrodę w niebie – to noc z z 2 na 3 maja 373 roku. Ale z drugiej strony... no właśnie. To wprost niepojęte, że jeden człowiek mógł w swoim życiu - na przestrzeni 78 lat - przeżyć aż tyle zwrotów akcji co dzisiejszy święty i wyjść z nich obronną ręką. Zupełnie, jakby nie był biskupem, tylko superbohaterem kina akcji. Urodził się i wykształcił w Aleksandrii, w cieniu najkrwawszego prześladowania chrześcijan za cesarzy Dioklecjana i Galeriusza. Kto wie, może widząc wtedy ogrom okrucieństwa, ale i skalę męstwa świadków Chrystusa, zrozumiał, że owa „nieśmiertelność” zapisana w jego imieniu, w pełni dokonać się może tylko w Bogu? W końcu, jak czytamy w Ewangelii wg św. Łukasza, Jezus wyraźnie powiedział: „Kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa”. Zwykle odnosząc te słowa do siebie, odczytujemy je w przenośni, bo przecież Bożemu Synowi nie może chodzić o dosłowną utratę przez nas życia. Nie w Europie, nie w XXI wieku. Jednak 1700 lat temu, w tym samym mniej więcej miejscu, życie stracić można było bardzo szybko. W tym kontekście przeżycie 5 cesarzy rzymskich, pełniąc jednocześnie posługę biskupa Aleksandrii, czyli jednego z najważniejszych miast starożytnego świata, uznać trzeba za niezwykły wprost wyczyn. Wyczyn tym niezwyklejszy, że za czasów pierwszego z owych cesarzy – Konstantyna I Wielkiego – na mocy edyktu mediolańskiego chrześcijanie mogli dopiero wyjść z ukrycia. Myliłby się jednak ten, kto uznałby tę okoliczność za ułatwiającą życie. Raz, że kolejni cesarze nową religię traktowali instrumentalnie, a dwa, że wychodzące z katakumb chrześcijaństwo wcale nie było jednolite. I najlepiej widać to właśnie na przykładzie dzisiejszego patrona. Na pierwszym soborze powszechnym w Nicei w roku 325, tym zwołanym przez Konstantyna I Wielkiego, nasz „nieśmiertelny” święty zapisuje się jako ten, który w głównej mierze przyczynia się do potępienia herezji Ariusza. Z drugiej jednak strony, ten sam cesarz 10 lat później daje posłuch arianom i skazuje hierarchę Aleksandrii na wygnanie. Na tronie Imperium przez kolejne 40 lat zmieniać się będą władcy, a nasz patron to będzie dostawać zgodę na powrót do swojej diecezji, to znów stosownym dokumentem będzie skazywany na banicję i deponowany z urzędu. Cóż zrobić - jak mawiali mądrzy ludzie - „łaska pańska, na pstrym koniu jeździ”. Ale to tylko częściowo prawda, bo te nieustanne wygnania i powroty, to w głównej mierze zasługa ludzi Kościoła, którzy sprzyjają Ariuszowi i jego błędnej nauce. Jakim cudem nikt w tym całym zamieszaniu nie podniósł ręki na wspominanego dzisiaj biskupa, to wie tylko Pan Bóg. My natomiast wiemy, że pewnego pięknego dnia nawet sami chrześcijanie z Aleksandrii stracili cierpliwość do tej nieustannej karuzeli cesarskich dekretów i stanęli murem za swoim hierarchą, gdy ten po raz kolejny miał opuścić katedrę. Dzięki ich zdecydowanej interwencji ten nieugięty przeciwnik herezji nie umarł na wygnaniu tylko pośród swoich diecezjan. Kto taki? Św. Atanazy, biskup i doktor Kościoła, nieprzypadkowo obdarzony po swojej śmierci przydomkiem Wielki.