Pani Alicja przez tydzień pomagała chorym w jeleniogórskim ZOL. Opowiada, jak wyglądała codzienność osób odciętych od świata.
Pani Alicja z Jeżowa Sudeckiego pragnie zachować anonimowość. Nie czuje się bohaterką, mimo że przez tydzień pomagała na drugim oddziale w Zakładzie Opieki Leczniczej Caritas Diecezji Legnickiej. Obok ks. Piotra Kota, rektora legnickiego Wyższego Seminarium Duchownego, kleryków i sióstr zakonnych, chęć do pracy przy osobach chorych zgłosiły też bowiem osoby świeckie. Wśród nich znalazła się pani Alicja. Jak to się stało, że znalazła w sobie odwagę pójścia do osób zarażonych i co dobrego się z tego urodziło, w poniższej rozmowie:
Jędrzej Rams: Była Pani jedną z pierwszych osób, które zgłosiły się do pomocy przy osobach chorych w Zakładzie Opieki Leczniczej. Dlaczego Pani się tam zgłosiła?
Alicja: O problemie z brakiem personelu dowiedziałam się z apelu ks. Roberta Serafina, dyrektora diecezjalnej Caritas, w artykule na stronie "Gościa Legnickiego". Początkowo przeczytali go moi rodzice, jednak nie zdecydowali się pomóc, chociażby ze względu na obecność w domu starszej osoby, a także pracę zawodową. Jednak we mnie bardzo szybko, prawie natychmiast, zrodziła się myśl, że przecież należę do grupy osób wymienianych przez ks. Serafina: jestem osobą bez zobowiązań względem własnych dzieci, mogącą pomóc, cieszącą się dobrym zdrowiem. Chyba jeszcze tego samego dnia zadzwoniłam do ks. Serafina i zgłosiłam chęć pomocy. Gdy przyjechałam do ZOL, miałam przy sobie chusteczki, telefon i wielką chęć pomocy. Mówię o tym dlatego, że godzinę po moim przyjeździe przyszedł telefon, iż decyzją sanepidu zakład zostaje zamknięty i zostajemy objęci izolacją.
Kiedy to było?
To był Wielki Piątek. Od kilku dni na oddziale trzecim tylko kilka osób w zamknięciu i izolacji pomagało zarażonym osobom. Ja początkowo miałam trafić właśnie tam, ale ostatecznie decyzja zapadła, że idę na oddział drugi. Łącznie w izolacji spędziłam tydzień, do piątku 17 kwietnia. Ale najtrudniejsze było pierwsze 4-5 dób, jako że to dopiero w czasie wtorkowego popołudnia, już po świętach Wielkiejnocy, przyszły do nas wyniki badań na obecność COVID-19 u pacjentów i personelu oddziału drugiego. Okazało się, że u dwójki pensjonariuszy zakładu został odkryty wirus. Choć po przejściu kolejnych testów mogliśmy wyjść z izolacji, oddział pozostał zamknięty, a ja zdecydowałam się, na czas oczekiwania na kolejne wyniki, zostać w ZOL, choć formalnie mogłam już wrócić do domu.
W ile osób tam służyliście chorym?
Początkowo byliśmy na oddziale w 4 osoby plus siostra oddziałowa. Wcześniej nigdy nie miałam tak intensywnej styczności z osobami starszymi, a do tego mocno schorowanymi. Wiadomo, odwiedzało się czasem kogoś w domu czy szpitalu, ale nigdy nie byłam z nimi 24 godziny na dobę. Moja pomoc była jednak potrzebna, więc szybko musiałam się wdrożyć i nie zabierać czasu tym, którzy tam pracowali non stop. Pomagaliśmy przy wszystkim - od porannej toalety, zmiany bielizny, przyrządzenia i rozdania śniadania, karmienia tych, którzy nie są w stanie sami zjeść, po wieczorne kąpanie, modlitwę... Pomagaliśmy przygotowywać się do Mszy św. i innych modlitw. Te sprawowane były w warunkach polowych, na korytarzu, bo kaplica znajduje się na innym oddziale, do którego na czas kwarantanny nie mieliśmy dostępu.
To był czas Triduum Paschalnego?
Tak. Przyszła mi wtedy taka myśl, wdzięczność Bogu za możliwość uczestniczenia w liturgii paschalnej. Tam, na zewnątrz, paradoksalnie przecież, prawie nikt nie miał możliwości uczestniczenia w liturgiach paschalnych ze względu na ograniczenia związane z epidemią. A ja, dając się zamknąć, odizolować od świata, mogłam przeżywać pełnię liturgii.
Fizycznie zapewne dużo prac, a jak wyglądał Wasz stan psychiczny? To było duże napięcie?
Ja bym podzieliła odpowiedź na dwie części. Pierwsza dotyczyła samego tematu czy świadomości możliwości zarażenia się wirusem. Co ciekawe, temat epidemii prawie nie istniał w rozmowach z pacjentami. Oni jakby skupiali się na zupełnie innych sprawach. Ja sama odkryłam, że miałabym większe zainteresowanie tematem koronawirusa zapewne wtedy, gdybym została w domu i czytała informacje prasowe. Na oddziale o tym się nie myślało - najważniejsza była nasza praca, wykonywana zgodnie z procedurami bezpieczeństwa. Drugą sprawą było napięcie związane z ciągłym biegiem, zajęciem, pomocą potrzebującym. Chorzy nie mieli kontaktu między pokojami - to my, pomagający, poruszaliśmy się między pokojami i to my musieliśmy dbać o higienę tak, by ewentualnie nie przenosić wirusa. Część personelu miała na zewnątrz rodziny, trwały święta, atmosfera była więc mocno napięta. Nie wszyscy znosili to dobrze psychicznie. Pracy było jednak tak dużo, że nawet nie było czasu, by usiąść w spokoju i z kimś porozmawiać. Dopiero gdy przyszły wyniki badań, negatywne dla całego personelu, wtedy nastąpiło widoczne odprężenie nastrojów. Mnie samej zdarzyło się kilka razy dać upust emocjom i zapłakać. Jednak w tych chwilach szybko przychodziła myśl, że zachowuję się jak płaczące niewiasty, które zamiast podjąć się pracy nad własnym rozwojem, płakały nad innymi. Ale to, niestety, nie przyniosło im żadnych owoców, to nie poprawiło sytuacji ich samych ani ich bliskich. Wówczas zbierałam się w sobie, bo to nie płacz, lecz realna pomoc chorym - podanie kubka wody, przytrzymanie za rękę, rozmowa - były wtedy potrzebne. A tematów do rozmów nie brakowało, bo przecież w tym czasie nasz Bóg zmartwychwstał i przyniósł nam radość!
Jak reagowali pacjenci na Waszą pomoc?
Gdy już dostaliśmy możliwość powrotu do domu, pewne standardy higieny też można było nieco obniżyć. Raz zdarzyło się, że weszłam do pokoju ze ściągniętą na brodę maseczką i wtedy jedna pani zawołała: "O matko, ty masz usta!". I faktycznie - te osoby znały mnie do tamtej chwili tylko w maseczce, widziały tylko moje oczy. To była absolutnie fantastyczna reakcja! Nie był to jedyny piękny moment. W czasie mojego pobytu usłyszałam wiele ciepłych słów - wystarczyło nawet krótkie: "Wiesz co, ty to jesteś fajna!". Od jednej pani otrzymałam nawet połowę bombonierki. Nie całą, bo wcześniej już kogoś częstowała. I to było chyba najpiękniejsze, że chciała się ze mną podzielić nawet takim skromnym upominkiem. Przezabawna sytuacja była z klerykami. Na oddziale drugim do tej pory służyły tylko kobiety, więc obecność kleryków była dla pań miłą odmianą. Rozczulająca dla mnie była ich troska o alumnów. Jako personel jedliśmy osobno - gdy wszyscy pacjenci już zjedli, my udawaliśmy się na swoje śniadanie. Pewnego razu szłam do jadalni, a wtedy jedna pani wyszła z pokoju i powiedziała: "Pani Alicjo, przygotuje pani dużo jedzenia, bo chłopcy chodzą głodni". Zdziwiłam się i zaprotestowała, ale pani mówiła dalej: "Pani Alicjo, pani nie wie, ile takie duże chłopaki potrafią zjeść".
Rozmawiamy już kilka dni po Pani wyjściu z ZOL. Jakie myśli ma Pani o pobycie w tamtym miejscu?
Początkowo miałam iść na oddział trzeci. Decyzja była inna - oddział drugi. I dobrze się stało. Myślę, że po tym, co przeszłam na "dwójce", mogłabym nie dać rady na "trójce". Doświadczyłam tu własnej małości i słabości. Było trudno, myślę, że bez Bożej pomocy nie dałabym rady tego wszystkiego udźwignąć. Nie chciałam się zablokować psychicznie, być nieczuła na czas pobytu tam. To miało swoje konsekwencje, bo - tak, jak mówiłam - zdarzyło mi się uronić łzy.
Planuje Pani odwiedzić "swoich pacjentów"?
Nie planuję, tylko oddział drugi już zdążyłam odwiedzić. Dwa razy. Oni potrzebują nas, osób z zewnątrz, by ktoś przyszedł, spędził z nimi trochę czasu i poświęcił chwilę tylko dla nich.