- Osoby bezobjawowe i skąpoobjawowe są źródłem zakażenia innych osób - przekonuje lekarz Piotr Meryk, kierownik oddziału obserwacyjno-zakaźnego w Szpitalu Specjalistycznym im. S. Żeromskiego w Krakowie. A chorzy naprawdę umierają na COVID-19.
Monika Łącka: Statystyki dotyczące zachorowań na COVID-19 w Polsce - w zestawieniu z krajami Europy Zachodniej - nie wyglądają najgorzej. A jak sytuację ocenia lekarz, specjalista zajmujący się chorobami zakaźnymi?
Piotr Meryk: Statystyki nie wyglądają źle, ale - w porównaniu z innymi krajami - nie wykonujemy takiej liczby testów, jaka jest przewidziana na milion mieszkańców. Mimo że mamy możliwości, by w ciągu doby wykonywać 22 tys. testów (o czym mówi Ministerstwo Zdrowia), to cały czas jesteśmy na poziomie ok. 12 tys. testów dziennie. Weźmy tylko przykład Niemiec - tam testów wykonuje się kilka razy więcej. Potwierdzonych zakażeń jest już ponad 150 tys. Dlatego, moim zdaniem, rzeczywista liczba zakażeń jest w Polce o wiele wyższa, niż się oficjalnie podaje. Pamiętajmy też, że ponad 80 proc. zachorowań ma przebieg łagodny - bezobjawowy albo skąpoobjawowy. Najciężej chorują ludzie starsi i schorowani. W związku z tym ci, którzy chorują łagodnie, często w ogóle nie mają świadomości, że są zakażeni. I właśnie dlatego są ogromnym zagrożeniem dla osób z grup ryzyka! Tak jest zresztą w przypadku większości epidemii - osoby bezobjawowe i skąpoobjawowe są źródłem zakażenia innych osób.
Zdarza się jednak, że również osoby młode i zdrowe po zakażeniu koronawirusem trafiają na intensywną terapię.
Statystyki pokazują, że jest to niewielki procent chorych, bo zdecydowana większość osób młodych i zdrowych choruje łagodnie. Ale jednak ten niewielki procent istnieje. I to są te przypadki, o których słyszymy w mediach.
Na szczęście, póki co, respiratorów w Polsce nie brakuje, a lekarze nie musieli jeszcze podejmować dramatycznych decyzji, kogo mają ratować. Jest ryzyko, że może się to zmienić?
W ograniczeniu rozprzestrzenia się wirusa na pewno pomogła izolacja, która została zalecona przez Ministerstwo Zdrowia po wprowadzeniu najpierw stanu zagrożenia epidemicznego, a potem stanu epidemii. Egzekwowanie tego, a więc zakaz wychodzenia z domu czy ograniczenie spotkań grupowych, było słuszną decyzją. Bez izolacji liczba zakażeń byłaby w tym momencie dużo wyższa. Trudno przewidzieć, czy krzywa pójdzie jeszcze w górę. Na pewno musimy poczekać, co stanie się teraz, po pierwszym zluzowaniu zasad izolacji. Jest ryzyko, że będziemy obserwowali wzrost zakażeń.
A jak jest na naszym, krakowskim gruncie - szczególnie w Szpitalu im. Żeromskiego?
Zdecydowana większość osób, które przychodzą do naszego szpitala, po pobraniu wymazu idzie do domu, bo ich stan nie wymaga hospitalizacji. Do czasu otrzymania wyniku badania (obecnie na wynik czeka się od 24 do 48 godzin) muszą przebywać w domowej izolacji. Jeśli wynik jest ujemny, to są z niej zwolnieni, a jeśli dodatni - zostają objęci opieką ambulatoryjną. Gdy następuje pogorszenie stanu zdrowia, są kierowani do Szpitala Uniwersyteckiego. Nasz szpital nie jest bowiem jednoimienny. Również wszyscy, których stan zdrowia od razu wymaga hospitalizacji na oddziale zakaźnym, po potwierdzeniu zakażenia są przekazywani do Szpitala Uniwersyteckiego. Można więc powiedzieć, że nasz oddział zakaźny działa tak, jak zakaźny SOR. Dlatego jest u nas duża rotacja pacjentów.
Kilka dni temu na łamach "Gazety Krakowskiej" ukazała się rozmowa z jednym z lekarzy z Małopolski, który stwierdził, że w Polsce nikt nie umiera z powodu COVID-19. Mówiąc to, powołał się na opinie patomorfologów, którzy (podobno) na swoich stołach nie spotkali jeszcze ani jednej osoby, która zmarłaby z powodu koronawirusa. Jak jest naprawdę? W Szpitalu Żeromskiego zmarł przecież małopolski "pacjent zero", a przyczyną śmierci był właśnie COVID-19. Zakażeni umierają też w Szpitalu Uniwersyteckim.
COVID-19 jest kodowany jako pierwotna przyczyna zgonu, natomiast pacjenci umierają najczęściej z powodu niewydolności oddechowej, która jest skutkiem zakażenia. Mówiąc najprościej: pierwotną przyczyną śmierci jest zakażenie SARS-CoV-2, wtórną - zapalenie płuc, a przyczyną bezpośrednią jest niewydolność oddechowa. Uważam, że duża część pacjentów, którzy zmarli z powodu zakażenia, gdyby nie koronawirus, żyłaby dalej. Oznacza to również to, że gdyby zachorowali na zapalenie płuc z innego powodu niż SARS-CoV-2, niekoniecznie musiałoby się to skończyć zgonem.
To, co powiedział wspomniany lekarz, nie jest więc prawdą?
Tak. Mamy dowody, że na intensywnej terapii w Szpitalu Uniwersyteckim, gdzie jest najwięcej zakażonych, zdarzają się zgony z powodu koronawirusa. Podobnie było w przypadku małopolskiego "pacjenta zero", który zmarł w naszym szpitalu.