Czasem trzeba coś przeczytać trzy razy, żeby dotarła do nas treść ukryta w słowach, zdaniach akapitach.
Czasem trzeba coś przeczytać trzy razy, żeby dotarła do nas treść ukryta w słowach, zdaniach akapitach. I nie myślę tutaj wcale o umowach czy dokumentach, pod którymi mamy złożyć podpis. Nie. Ta refleksja odnosi się do życiorysu dzisiejszego świętego, Wojciecha, biskupa i męczennika, głównego patrona Polski. Rok w rok 23 kwietnia przychodziło mi się z nim mierzyć i za każdym razem widziałem w nim taką Bożą sierotkę. Bogaty z domu, ale nie na tyle, by liczyły się z nim inne możnowładcze czeskie rody. Pierwszy biskup Pragi narodowości czeskiej, którego nie szanowali jego krajanie. Głowa Kościoła w Księstwie Czech, która jest całkowicie zależna od władzy duchownej i świeckiej Świętego Cesarstwa Rzymskiego. No i jeszcze ta misja nawracania Prusów, która kończy się zanim się rozpoczyna, bo nikt św. Wojciecha nie słucha. No po prostu ręce opadają, gdy się trzeba pochylać nad jego życiorysem. Ale z drugiej strony, jak się człowiek nad czymś pochyla, jak kark zegnie, to się może ciekawych rzeczy doczytać o naszym głównym patronie. Takich, które mu zwykle umykały. Jak 10 lat pilnego przygotowywania się do stanu duchownego pod okiem pierwszego arcybiskupa Magdeburga, św. Adalberta. O czym marzył przez cały ten czas? Co planował? Czego się spodziewał? Tego można się tylko domyślać po sposobie, w jaki wchodził do Pragi ten 27-letni wówczas biskup – szedł boso, z pokorą. Ale jego pokora, została wzięta za oznakę słabości. Tak jak i pomysł, by biskupie dobra przeznaczyć w całości na potrzeby diecezji i ubogich. Że już nie wspomnę o ekstrawagancji odwiedzania i wysłuchiwania skarg oraz potrzeb ludzi z marginesu: biedoty, więźniów czy niewolników, którymi handel kwitł w Pradze w najlepsze. Co było potem, czego zwykle mówiąc o św. Wojciechu nie zauważałem? Potem był żal i zmęczenie ciągłymi utarczkami i złośliwościami ze strony diecezjan, pragnienie zrobienia czegoś konstruktywnego zamiast ciągłego dreptania w miejscu i robienia dobrej miny, do złej gry. Stąd wyjazd do Rzymu, by odetchnąć, by wstępując do benedyktynów spróbować w klasztornej ciszy usłyszeć choćby dalekie echo tych marzeń, które nasz patron snuł jako młodzieniec na dworze metropolity Magdeburga, będąc ledwie diakonem. Gdy więc po trzech latach zakonnego życia, św. Wojciech zostaje zmuszony powrócić do Pragi, nie zamierza iść na żadne kompromisy. Chce być odtąd znakiem miłości Chrystusa, dlatego zgadza się otoczyć opieką kobietę przyłapaną na cudzołóstwie. Pech jednak chce, że to żona jednego z możnowładców, który bardziej niż praktykowaniem miłosierdzia zainteresowany jest zemstą. Dlatego ginie z jego rozkazu najpierw wiarołomna żona, a potem niemal cała rodzina biskupa Wojciecha – jego bracia, ich żony i dzieci. Naszemu patronowi pozostaje już tylko życie na wygnaniu w Polsce. Bolesław Chrobry proponuje mu jeszcze rolę dyplomaty na swoim dworze, lecz św. Wojciech naprawdę pragnie tylko tego jednego – by ktoś wreszcie zachwycił się tak Dobra Nowiną, jak on sam. To dlatego wyrusza do kraju Prusów bez asysty żołnierzy, by nikomu nie przyszło traktować ewangelizacji jako misji wojskowej. I płaci za swój radykalizm najwyższą cenę. Czy wiecie państwo kiedy zginął ten biskup -romantyk, jak ulał pasujący do naszej niespokojnej, polskiej duszy? 23 kwietnia 997 roku.