"Może [człowiek ten] jest znakiem, że jasne rozumienie tego, co istotne, również dzisiaj, powierzane jest (...) małym"
"Może [człowiek ten] jest znakiem, że jasne rozumienie tego, co istotne, również dzisiaj, powierzane jest (...) małym, [są oni obdarzeni] (...) spojrzeniem, którego często brakuje mądrym i inteligentnym. Myślę, że właśnie ci mali święci są wielkim znakiem naszych czasów...". Kto w ten sposób wypowiedział się o dzisiejszym patronie? Jego krajan, Benedykt XVI, w książce zatytułowanej "Moje życie". I faktycznie, gdyby przyjrzeć się uważnie dzisiejszemu patronowi, to określenie 'mały święty' pasuje do niego jak ulał. Pasuje, choć umierając 21 kwietnia 1894 roku w sanktuarium Matki Miłosierdzia Królowej Bawarii w Altötting, ten syn ubogich bawarskich rolników liczył sobie 76 lat. Było to jednak 76 lat umniejszania siebie, aż w końcu, w jego życiu większym mógł okazać się Bóg. Zaczęło się już w dzieciństwie – nasz święty był bowiem dzieckiem skromnym i lubiącym samotność. Nie był jednak nigdy w tej samotności sam – wypełniała ją bowiem obecność Matki Bożej na różańcu oraz Jezusa ukrytego w Eucharystii, z którym ten młody chłopiec spotykał się tak często, jak tylko mógł i to pomimo dużej odległości jego domu od parafialnego kościoła. I tak na intensywnej modlitwie i ciężkiej pracy na gospodarstwie upłynęło mu 31 lat. To nie było złe życie, ale naszego patrona nieustannie w głębi duszy wzywało coś do bezwarunkowej służby Bogu. Dlatego, jak tylko odziedziczył niewielki majątek po rodzicach, to sprawiedliwie go podzielił i wstąpił jako brat do kapucynów. Wkrótce został też wysłany do odległego o 60 km klasztoru św. Anny w Altötting, gdzie powierzono mu funkcję furtiana, którą bez wytchnienia pełnił do końca życia. Mówię bez wytchnienia, bo bycie furtianem w najważniejszym bawarskim sanktuarium maryjnym to nie była ciepła posadka. To było stanie na pierwszej linii frontu w klasztorze, codziennie służąc rzeszom pielgrzymów zarówno w ich duchowych, jak i materialnych potrzebach. To była także prawdziwa szkoła pokory, która każdego dnia wymagała sumienności w obowiązkach, oszczędności w słowach, otwartego serca dla ubogich i miłosierdzia dla nieznajomych. I tak przez ponad 40 lat. A od kiedy zachorował zakrystian, to obowiązki naszego świętego furtianina dodatkowo poszerzyły się o otwieranie kościoła o godz. 3.30 nad ranem i służenie do dwóch Mszy św. zanim o 6.00 stawał na furcie. Potem to już właściwie wszystko szło z górki aż do godziny 21.00, gdy kończył pracę odźwiernego i mógł zamknąć, i furtę klasztoru, i klasztorny kościół. I wtedy wreszcie miał czas tylko dla Pana Boga. Poważnie. Często widziano go, jak w nocy poświęcał kilka godzin na modlitwę w kaplicy braci albo w kościele. A gdy już sumiennie wypełnił wszystkie obowiązki, szedł na zasłużony odpoczynek. Ile to było godzin z doby trwającej ledwie 24 godziny? Trudno dziś orzec, ale z pewnością - jak przystało na małego świętego - mało. A jednak to wystarczyło, by ten niepozorny kapucyn został po śmierci patronem rodzinnej diecezji, swoich zakonnych współbraci i oczywiście odźwiernych, furtianów i portierów. Kto taki? Św. Konrad z Parzham.