Patrzę i nie wierzę. Naprawdę mamy dzisiaj w liturgicznym kalendarzu wspomnienie patrona wszystkich lekarzy
Patrzę i nie wierzę. Naprawdę mamy dzisiaj w liturgicznym kalendarzu wspomnienie patrona wszystkich lekarzy. I żadnego tam św. Łukasza, Kosmy czy Damiana, którzy są tak odlegli od nas w czasie, że wydają się nieżyciowi. Otóż dzisiaj z pomocą wszystkim medykom przychodzi ktoś, kto urodził się w roku 1897, a swoje zawodowe umiejętności zdobywał na uniwersytecie w Pawii i w ogniu walki. I to dosłownie, bo jako student medycyny ratował od śmierci żołnierzy w czasie I wojny światowej. Za swą służbę nagrodzony został brązowym medalem odwagi. To wtedy napisał znamienne słowa: "Co za marnowanie ludzkiego życia. Tylu rannych, tylu połamanych...". I to wtedy także ugruntowało się jego powołanie, by służyć Bogu w bliźnich, którzy potrzebować będą medycznej pomocy. Po powrocie z frontu kończy więc studia z najlepszym wynikiem i w roku 1923 rozpoczyna pracę jako lekarz ogólny medycyny i chirurgii w Mediolanie, dzień po dniu ciężko pracując na tytuł „świętego doktora”, który nadali mu pacjenci. Za co przypadł mu ten tytuł? Za traktowanie zawodu lekarza jako misji miłosierdzia. Za dzielenie się z chorymi nie tylko zdobytą wiedzą, ale w razie potrzeby wszystkim, co posiadał. Zdarzało się, że po wizycie u chorego wracał do domu w cudzych, zniszczonych butach, swoje zostawiwszy jakiemuś biedakowi. Innym znów razem oprócz leczenia pacjenta zaradzał także biedzie panującej w jego rodzinie. W czasach bez powszechnego dostępu do telefonów swoich ciężej chorych podopiecznych odwiedzał kilka razy dziennie, a nawet zaglądał do…nich nocą. Jeden z nich wspominał po latach, że w naprawdę krytycznych momentach doktor spędzał przy nim całą noc, nie przyjmując nawet filiżanki kawy. W czasie procesu kanonizacyjnego przywołano przypadek, kiedy nasz dzisiejszy patron przepisał pewnej staruszce codzienne przemywanie głowy lekarstwem. Ponieważ okazało się, że jej krewni nie chcą wykonywać tej prostej czynności, sam podjął się owej pracy. Na pytanie dlaczego to robi, udzielał prostej odpowiedzi, takiej samej, jak swojej siostrze, misjonarce w Egipcie, do której pisał: „W swoich pacjentach widzę Jezusa, to Jego leczę, pocieszam Tego, kto cierpiał i umarł za nasze winy”. W tych prostych słowach zwarta jest również poniekąd odpowiedź, skąd brał na to wszystko siły – z miłości Boga. Codziennie rano, przed pracą, przystępował do stołu Eucharystycznego, adorował Jezusa w tabernakulum, odmawiał Różaniec. Udzielał się także w działalności parafialnej. W końcu w wieku 30 lat podjął drugą przełomową decyzję w swoim życiu i wstąpił do zakonu szpitalnego św. Jana Bożego, tzw. bonifratrów. Co prawda, wiązało się to z koniecznością opuszczenia przez niego Mediolanu, ale zaowocowało jeszcze ściślejszym połączeniem powołania do miłości bliźnich przez lekarską posługę z pragnieniem bycia na wyłączność Boga. Kolejne trzy lata w życiu naszego dzisiejszego patrona lekarzy to praca na stanowisku dyrektora kliniki dentystycznej przy szpitalu prowadzonym przez braci św. Jana Bożego w Bresci. Niestety, w wieku 33 lat bohatera tej historii dopada bardzo ciężkie zapalenie płuc, które ostatecznie doprowadza do jego śmierci. Umiera tak jak żył, na pierwszej linii frontu w walce z chorobami. Kto taki? Św. Ryszard Pampuri.