Gdy ktoś jest "mocny", "silny", "zdrowy" – a to z łacińskiego źródłosłowu znaczy imię dzisiejszego patrona – to zasadniczo niczego więcej nie potrzebuje do szczęścia.
Gdy ktoś jest "mocny", "silny", "zdrowy" – a to z łacińskiego źródłosłowu znaczy imię dzisiejszego patrona – to zasadniczo niczego więcej nie potrzebuje do szczęścia. W końcu ma w sobie wewnętrzną moc do przezwyciężania trudności, fizyczną siłę budzącą respekt pośród ludzi i jeszcze zdrowie, którego nie sposób kupić. Ot, człowiek w czepku urodzony. Gdy jednak na jego drodze stanie prawdziwa miłość... wtedy może się okazać, że nasz superbohater, już taki samowystarczalny nie jest. Że w życiu chodzi o coś więcej, niż stawianie na swoim, pławienie się w komplementach i ogólny błogostan. Ale ponieważ strasznie trudno pozbywa się takich złudzeń, dlatego nasz patron do pełnej wewnętrznej przemiany potrzebował doświadczenia w życiu nie jednej prawdziwej miłości, ale aż dwóch. Pierwsza była głęboko ludzka – oto młody bóg, pewnego razu na ulicach Rzymu spotkał dziewczynę o olśniewającej urodzie. Zakochał się w niej na zabój od pierwszego spojrzenia i zapragnął ją poślubić. A ponieważ małżeństwo w Rzymskim Imperium na przełomie II i III wieku było raczej kwestią umowy, a nie uczuć, więc wszyscy zainteresowani dość szybko doszli do porozumienia. Wszyscy za wyjątkiem owej dziewczyny, która swoje serce i ciało oddała już innemu. I w dniu zaślubin postanowiła wyznać to swojemu mężowi. To, że nasz patron nie wpadł w szał po takiej deklaracji, to najlepszy dowód szaleńczej miłości, jaką obdarzył swoją żonę. Wysłuchał spokojnie co ma do powiedzenia o jakimś Chrystusie, któremu ślubowała czystość i odpowiedział, że zaakceptuje jej prośbę, by byli białym małżeństwem, jeśli mu udowodni, że to wszystko, o czym mówi, to prawda. Małżonka, zaprowadziła go zatem do ówczesnego papieża, św. Urbana I, by ten pouczył go o wierze w Syna Bożego i ochrzcił. To spotkanie, to był właśnie ten moment, w którym w życiu naszego patrona zajaśniała po raz drugi prawdziwa miłość – tym razem jednak daleko większa od tej ziemskiej. Zmiana, która w nim zaszła była tak głęboka, że w legendzie z V wieku przybrała formę cudownego zdarzenia. Oto bohater tej historii wraca po przyjęciu chrztu z rąk św. Urbana I do domu i widzi swoją małżonkę zatopioną w modlitwie, a obok niej świetlistą postać anioła, który te modlitwy zanosi na ołtarz Boga. Gdyby jednak odłożyć na bok wszystkie niezwykłe wizje i znaki, to i tak z tego co nam pozostanie można łatwo wywnioskować, że nasz patron pod wpływem miłości się nawrócił. Po czym to poznajemy? Po pierwsze po tym, że do Chrystusa przyprowadził swego brata, Tyburcjusza. Po drugie po tym, że odtąd obaj bracia zaczęli pełnić liczne dzieła miłosierdzia, przede wszystkim grzebiąc ciała chrześcijańskich męczenników. I po trzecie w końcu po tym, że przyłapani na tej pracy nie wyrzekli się swojej wiary – choć mogli – za co ponieśli śmierć męczeńską poza murami Rzymu, a ich ciała potajemnie pochowano na cmentarzu przy Via Appia. I tak oto nasz „mocny”, „silny” i „zdrowy” łaciński bohater tej opowieści stał się przede wszystkim świętym, czyli z hebrajskiego, kimś kto został oddzielonym od grzechu dla Boga. Wiecie państwo kogo dzisiaj wspomina Kościół? Św. Waleriana, męża św. Cecylii, której wspomnienie przypada nam 22 listopada.