Oj, trzeba dobrze się zastanowić, zanim się coś powie. I nie chodzi mi tutaj o relacje małżeńskie, gdzie jedno nieopatrznie wypowiedziane słowo może skończyć się karczemną awanturą.
Oj, trzeba dobrze się zastanowić, zanim się coś powie. I nie chodzi mi tutaj o relacje małżeńskie, gdzie jedno nieopatrznie wypowiedziane słowo może skończyć się karczemną awanturą. Nie myślę też o relacjach zamieszczanych w mediach społecznościowych, gdzie każde nasze słowo zostaje powielone i skomentowane po tysiąckroć. Kiedy poddaję pod rozwagę to, co mówimy, mam na myśli rzeczywistość o wiele trwalszą niż ludzkie relacje i internetowe przekazy. Zresztą niech za wyjaśnienie, o co mi chodzi, posłuży przykład dzisiejszego świętego. Urodził się we Francji około roku 1030 i już jako młodzieniec zapragnął służyć Panu Bogu w stanie zakonnym. Idąc za tym pragnieniem, wstąpił więc do klasztoru benedyktyńskiego i był tak pobożny, że stał się prawdziwą dumą współbraci. Sława jego świętości szybko pokonała kamienne mury opactwa i rozeszła się echem po świecie, trafiając nawet do uszu samego króla. A kiedy król Filip I usłyszał o świętym mnichu, to postanowił poprosić go, by został opatem nowo powstałego klasztoru w Pontoise. I tu pojawiają się słowa, za które przyszło naszemu świętemu zapłacić całym życiem. Bowiem gdy młody władca Francji wręczał mu pastorał opacki, ten odpowiedział z odwagą: "Nie z twojej ręki, królu, otrzymuję władzę nad tą wspólnotą, ale od Boga". Brzmiało to hardo i napełniło zakonników dumą z odwagi, jaką wobec świeckiej władzy wykazał się ich nowy przełożony. Rzecz tylko w tym, że słowa te usłyszał także Pan Bóg i potraktował je poważnie. Tymczasem jednak świeżo mianowany opat szybko zrozumiał, jaka odpowiedzialność spadła na niego wraz z przyjętą godnością i postanowił od niej uciec. Dosłownie. Którejś nocy wymknął się z opactwa i udał incognito do Cluny, które w owym czasie było słynną na całą Europę benedyktyńską wspólnotą. W takim mrowiu zakonników, któż odnajdzie dezertera? – pomyślał sobie nasz dzisiejszy patron i… srodze się pomylił. Mnisi z Pontoise szybko go bowiem tam odnaleźli i zażądali od biskupa miejsca, by nakazał opatowi wrócić do opuszczonej ukradkiem wspólnoty. Ten jednak - znowu pod osłoną nocy - uciekł od odpowiedzialności za dusze współbraci i ukrył się w pobliże Tours, gdzie zamieszkał na małej wysepce rzeki Loary, w grocie, jako pustelnik. Jednak i tutaj jego macierzysta wspólnota go odnalazła i nakazała powrót. Wtedy nasz święty postanowił postawić wszystko na jedną kartę i zdecydował się pójść do Rzymu. Tam poprosił papieża, św. Grzegorza VII, o uwolnienie od ciężaru, który jednym zbyt pochopnie wypowiedzianym zdaniem wziął sobie na barki. Srodze się jednak przeliczył w swoich planach, bo surowy papież zamiast okazać mu zrozumienie pod groźbą kościelnych kar nakazał mu powrót na urząd opata do Pontoise. Cóż było robić… wiecznie uciekający od konsekwencji swoich słów bohater naszej historii, wrócił do klasztoru i odtąd, aż do końca życia, nie uchylał się już od bycia przełożonym swoich współbraci. Zmarł 8 kwietnia 1095 roku. Kto taki? Św. Walter z Pontoise.