Gdy się przypatrzeć jego portretom, to dzisiejszy święty nie wygląda na herosa.
Gdy się przypatrzeć jego portretom, to dzisiejszy święty nie wygląda na herosa. Postury wydaje się raczej mikrej, nie bije z jego twarzy również specjalna charyzma. Ot, zwykły zakonnik z XVII wieku. Jedynie jego zadbana broda i wąsy mogłyby znaleźć nasze uznanie, gdyby akurat gdzieś obok nas się zapodział. A jednak to on niemal 400 lat temu wzbudzał niekłamany posłuch wśród Indian. Bo dzisiejszy patron, choć urodził się w Paryżu w roku 1610 w rodzinie pewnego wziętego adwokata, to jednak najważniejszy rozdział swego życia zapisał w Ameryce Północnej. Oczywiście najpierw wstąpił do jezuitów, potem przyjął święcenia kapłańskie, potem przez kilka lat był wykładowcą, ale ostatecznie ruszył za ocean, by wspomóc swoich braci - francuskich misjonarzy jezuickich - pracujących w latach 1642-1649 wśród Indian na terenie obecnej Kanady. Bohater naszej dzisiejszej historii przybył więc do Quebecu w roku 1646 i razem z ojcem Janem udał się w dzikie rejony Nowej Francji, by nieść Dobra Nowinę rdzennym mieszkańcom tych ziem – Indianom z plemienia Huronów. Ich praca nie należała do łatwych – przemieszczając się z wioski do wioski musieli pokonywać olbrzymie, puste przestrzenie Kanady. Jednak ich wiedza z zakresu medycyny czy budownictwa, połączona z cierpliwością i szacunkiem dla Huronów, wzbudzała powszechny szacunek. Gdyby znaleźć jakieś wymierne kryterium do jego mierzenia, to byłaby to liczba ochrzczonych – niemal 7 tysięcy. Niestety, nie tylko Huronowie zamieszkiwali tereny dzisiejszej Kanady. Dla takich na przykład Irokezów, znanych ze swojej waleczności i nieustępliwości, biały człowiek zmieniający zwyczaje Indian był podstępnym wężem. Wrogiem, którego należało zabić, razem z tymi, którzy już zostali zatruci jego jadem. Ostatecznie doszło do tego 16 marca 1649 roku - Irokezi napadli na wioski Huronów i wymordowali większość ich mieszkańców. Ze szczególną zaś zawziętością potraktowali wszystkich napotkanych misjonarzy. Zarówno o. Jan de Brebeuf, jak i jego Towarzysze, zginęli śmiercią męczeńską, jednak to, co spotkało naszego dzisiejszego patrona, zasługuje na szczególne wyróżnienie. Otóż tak, jak wzbudził on szacunek swoim świadectwem życia pośród Huronów, tak też i jego postawa wobec śmierci znalazła uznanie w oczach wrogów. Ten niepozorny zakonnik odchodził z tego świata z takim męstwem wobec zadawanych mu tortur, że Irokezi oddali mu najwyższy możliwy dla wroga szacunek – zjedli po śmierci jego serce. Chcieli w ten sposób, zgodnie ze swymi wierzeniami, posiąść tę odwagę, którą wykazał się on. On, czyli kto? Św. Gabriel Lalemant, który razem z innymi jezuickimi męczennikami został beatyfikowany przez Piusa XI w 1925 roku, a kanonizowany już pięć lat później. Dzisiaj w Midland, w prowincji Ontario, to jest w miejscu, gdzie odkryto grób o. Gabriela i o. Jana, istnieje sanktuarium Jezuickich Męczenników Kanadyjskich. I modlą się w nim - a jakże - miejscowi Indianie.