Nie ma przypadków, są tylko znaki. Tak mógłby brzmieć manifest zdeklarowanego, radykalnego semiotyka. Ale nie tylko semiotyka.
Ja sam w dzisiejszym felietonie chciałbym przyjrzeć się z takiej właśnie perspektywy kilku tytułom - jednego filmu i paru książek. Zacznijmy od filmu. „Niekończąca się historia”, to tytuł filmu, który wszedł na ekrany w Orwellowskim roku 1984. To obraz raczej dla młodzieży, ale znudzeni światem dorośli też mogą obejrzeć. Lecz właśnie tytuł, który zapowiada, że historia się nie kończy, wydaje mi się znamienny. Zwłaszcza w kontekście innego głośnego tytułu. „Koniec historii” – to wreszcie najbardziej bodaj popularna hipoteza historiozoficzna lat 90-tych, a jest to jednocześnie tytuł książki Francisa Fukuyamy. Tyle, że rzeczywistość zakpiła sobie z amerykańsko-japońskiego teoretyka – nie, historia nie skończyła się wraz z upadkiem komunistycznego imperium, historia, z jej wielkością i nędzą, z jej nadziejami i rozczarowaniami, nigdy się dla nas nie skończy, będzie trwała tak długo jak ludzkość, bo jest ludzkości naturalnym środowiskiem. Nie strąci historii w niebyt żaden dekret, ani żadne najbardziej nawet uczone diagnozy i prognozy. Niewiele lat minęło od czasu zachwytu hipotezą Fukuyamy, gdy Robert Kagan napisał znacznie bardziej pesymistyczną diagnozę w szkicu o znamiennym tytule Powrót historii i koniec marzeń (Poznań 2009). Niektóre z historycznych motywów mogą się w ludzkich dziejach powtarzać i to niekoniecznie jako farsa, ale jeśli się powtarzają, to też są zwyczajne świata dzieje. Czy to samo powiedzieć można o ideologii, że zawsze jakaś ideologia będzie próbowała zawładnąć ludzkimi umysłami, że jeśli nie ta ideologia, to inna, że nie ma wyjścia poza zaklęty krąg ideologicznych zaczadzeń? No cóż – i w tym względzie ubiegły, XX wiek starał się wlać w nas nadzieje, przekonując, że czas ideologii jeśli już się nie skończył, to zmierza do nieuchronnego końca. Wybitny amerykański socjolog, Daniel Bell już w roku 1960 ogłosił studium „Koniec wieku ideologii”. Nie przypadkiem pamflet niemniej wybitnego francuskiego socjologa, Raymonda Arona „L’opium des intellectuels” z roku 1955, przetłumaczono w rok później na język polski pod tytułem „Koniec wieku ideologii”. I zaryzykuję stwierdzenie, że nie przypadkiem do literalnego tłumaczenia tytułu książki Arona na polski doszło w wieku XXI. Tak, ideologia to opium dla intelektualistów, tak jak przedstawił ich w swoim pamflecie Aron. Inny socjolog Karl Mannheim w tytule swojej książki połączył spójnikiem „i” ideologię i utopię. Też nieprzypadkowo – za każdą ideologią stoi wszak jakaś utopijna wizja. Przy czym utopia – jak u Georga Orwella, Aldousa Huxleya czy – ostatnio – Margaret Atwood, nieostrzeżenie zamienia się w dystopię, antyutopię. Widzą to ci, którzy umieją spojrzeć na rzeczywistość zdjąwszy końskie okulary, które właśnie ideologia nakłada na ludzi bez umiaru zafascynowanych utopijną wizją. Według Mannheima od oparów ideologii wolna być może niezaangażowana społecznie inteligencja. Ale gdzie dzisiaj takiej szukać? Niezaangażowani w społeczne spory inteligenci zdają się współcześnie okazem równie rzadkim co jednorożce. „Lewica wydziela z siebie utopię, tak jak trzustka insulinę” – tę uwagę Leszka Kołakowskiego, jednego z najwybitniejszych filozofów współczesności przypomniał jakiś czas temu Jan Widacki w lewicowym tygodniku „Przegląd”. Widacki nie zgadza się z Kołakowskim. I zamartwia się, że polska lewica w ostatnich latach nie wydziela z siebie nic. W zasadzie nie wiadomo, dlaczego Widacki ogranicza słabość polskiej lewicy do ostatnich lat – polska lewica wszak z natury była imitacyjna i taka pozostała. I jak zwykle ochoczo, acz z fazowym opóźnieniem, próbuje aplikować opornemu społeczeństwu postępowe, światowe nowinki. Pytanie – co powoduje, że tych nachalnych prób aplikacji współczesnych lewicowych utopii Widacki nie zauważa, czy może tylko lekceważy ich znaczenie? Tylko dlatego, że nie kojarzą mu się z niczym poważnym? Że na milę pachną farsą? Ejże – może warto przypomnieć znaną formułę Karola Marksa: „Historia jeśli się powtarza to tylko jako farsa”. Czyli mamy w pierwszej wersji autentyczny, często bardzo krwawy dramat, który powraca po latach jako karykatura samego siebie. Dobrze, ale nie zapominajmy i o innej możliwości. Bo zdarza się i tak, że to właśnie farsa pojawia się najpierw, nie jako powtórka krwawej historii, ale od razu ona sama, ze wszystkimi swymi groteskowymi, karykaturalnymi rysami. Pytanie brzmi – czy farsa i śmiech poprzedzić mogą dramat? Czy z mniej lub bardziej żałosnej farsy zrodzić się może krwawa historia? To co dzisiaj obserwujemy w mediach, ta tak chętnie odwołująca się do tanich skandali papka, te celebryckie błahostki podniesione do rangi dramatu, te błazeństwa tzw. polityków, którzy jak Anna Maria Żukowska, rzecznik SLD usiłują przedstawić żarty ze zmarłych jako cywilizacyjną normę. Czy to wszystko prowadzić może do rzeczywistych dramatów, ba, czy może zaowocować tragedią? No cóż, nie jestem w tej sprawie przesadnym optymistą. Na koniec refleksja bardziej ogólna – nie moja, ale jednego z bohaterów powieści Fiodora Dostojewskiego „Biesy”, Szygalewa. Ten, przedstawiając swojego pomysłu system, który w zamyśle autora miał przynieść wyzwolenie bez mała całej ludzkości, na koniec powiada: „Zaplątałem się we własnych wywodach i konkluzja moja pozostaje w całkowitej sprzeczności z pierwotną ideą, która jest u mnie punktem wyjścia. Wychodzę od nieograniczonej wolności, dochodzę zaś do nieograniczonego despotyzmu. Muszę jednak zaznaczyć, że innego rozstrzygnięcia zagadnień społecznych, poza moim, nie ma i być nie może”. Tyle do przemyślenia.