Dziś wystarczy najzwyklejszy telefon i połączenie z internetem. Każdy to ma. Bardziej zaawansowani technologicznie preferują kamerę z mikrofonem – jest ich na rynku bez liku. Wystarczy to postawić przed sobą.
Klik – nagrywamy, klik – zapisujemy, klik – wysyłamy. Poszło w sieć, w świat, w umysły tych, którzy będą nas oglądali, czy słuchali. Choćby tylko jeden bliźni, którego możemy zbudować lub zgorszyć, a nierzadko nawet – ocalić lub zgubić.
Internetowa sieć pęka od rozmaitych domorosłych nauczycieli, którzy wpuszczają w nią wszystko, co tylko możliwe. Niemal każdy może zostać dziś youtubowym czy facebookowym mędrcem, a im więcej „subów”, czy „lajków” zbiera, tym bardziej nakręca się spirala jego aktywności. Ten stan nie omija, niestety, rzeczywistości Kościoła. Ilość rozmaitych nauczań i nauczycieli, którzy aktywizują się w przestrzeni mediów społecznościowych rozrasta się do rozmiarów dotychczas niespotykanych. Nie gra przy tym już żadnej roli ich wiek, doświadczenie, wykształcenie, ani nawet elementarna wiedza. Od razu przy tym chcę podkreślić – ukończone studia teologiczne, tytuły naukowe czy inne duchowe „fakultety” nie grają tu żadnej roli. Można znaleźć mądre budujące wypowiedzi osób bez wykształcenia teologicznego, ale uczciwie żyjących Ewangelią, i niesamowite głupoty głoszone przez teologów z naukowymi tytułami. Na naszych oczach powstaje w sieci alternatywne teologia, zbudowana często z chaosu ludzkich lęków, uszyta ze strzępków katolickiej doktryny interpretowanej wedle całkowicie dowolnych, subiektywnych odczuć i podparta oczywiście prywatnymi objawieniami lub wypowiedziami diabła. Te ostatnie są szczególnie w modzie – zwłaszcza gdy opatrzone zostają klauzulą tajne przez poufne i w jakiś sposób przedostają się do świata pod szyldem: zasłyszane podczas egzorcyzmu. Oczywiście, nie mam nic przeciwko objawieniom prywatnym. Przypominam jednak, że one również podlegają interpretacji, rządzi nimi właściwa dla tego rodzaju przekazów hermeneutyka uwzgledniająca kontekst czasów w których powstały, uwarunkowania kulturowe, stan ówczesnej wiedzy o świecie, ugruntowaną obyczajowość. To wszystko sprawia, że mają one właściwe sobie miejsce w strukturze teologicznych wypowiedzi Kościoła i żeby było jasne – miejsce nie prymarne – a także istnieje między nimi oraz w ich obrębie określona gradacja treści. To wszystko należy uwzględnić, odwołując się do nich i tego zazwyczaj, niestety, nie uwzględnia większość osób obficie z nich korzystających. A co uwzględnia? Głównie tezy pasujące do subiektywnych odczuć utrwalonych przez środowiskową tradycję, wychowanie, a nawet określone zranienia z historii życia. Jakże więc łatwo, na przykład, osobie funkcjonującej w opresyjnym religijnym schemacie zbudowanym na lęku przed Bożą karą i na wymogu zadośćuczynienia Bożej sprawiedliwości, znaleźć wśród prywatnych objawień przerażające wizje piekła i wiecznych mąk. Jakże łatwo posklejać z nich wstrząsające nauczanie – przestrogę dla wszystkich schodzących na złą drogę. Jakże łatwo zaatakować tym wszystkich nie pasujących do schematu – papieża Franciszka, biskupów, co to w modernizm popadli, zwiedzionych księży, nieznośnych charyzmatyków, czy Bóg wie kogo jeszcze. A niech no tylko ktoś spróbuje to zniuansować – nie negować piekła, ale pokazać, że nie w taki sposób korzysta się z objawień prywatnych. Zaraz staje się wrogiem numer jeden. Zresztą, sprawa nie dotyczy tylko objawień. Internetowi nauczyciele tworzą już dziś niemal alternatywny teologiczny świat. Mają swoje quasi-teologiczne dogmaty i przekonania, na poparcie których wybierają z katolickiej tradycji co im się żywnie podoba. Często używają swoich przekazów do zwalczania wrogów i groźnych w ich przekonaniu frakcji w Kościele. Bohatersko, z poczuciem misji pokonują nieprzyjaciół, których sami sobie tworzą. Niejednokrotnie kończy się to najzwyklejszymi oszczerstwami wypuszczonymi w obieg medialny i krzywdzącymi konkretnych ludzi. Wszystko to, oczywiście, w imię czystości wiary. A my? A my tego słuchamy, karmimy się tym, a co najgorsze – przyjmujemy to za dobrą monetę. No dobrze, powie ktoś, a jak mamy nie przyjmować, skoro w roli tego rodzaju nauczycieli występują nie tylko świeccy, ale równie często duchowni? Niestety, odpowiem, tego rodzaju proceder jest już raczej nie do zatrzymania i od nas tylko zależy, jak się w nim odnajdziemy. „Uważajcie, czego słuchacie” (Mk 4,24) – mówi Pismo święte. Może więc czasami warto zrobić sobie przerwę od internetowych mędrców, a w razie rozmaitych wątpliwości nie szukać od razu odpowiedzi w zasobach mediów społecznościowych? Może warto wziąć najpierw do ręki Słowo Boże i Katechizm Kościoła Katolickiego? Tam naprawdę znajdziemy bezpieczne odpowiedzi na wiele nurtujących nas pytań.