Stefania Wernik z domu Piekarz, mieszkanka Osieka, była więźniarką KL Auschwitz-Birkenau z numerem obozowym 89 136. Wytatuowany został na jej lewej nodze, bo na maleńkiej rączce się nie mieścił. Bo pani Stefania była więźniarką od pierwszego dnia życia: urodziła się w obozie w listopadzie 1944 r. Jej mama, Anna Piekarz, w obozie otrzymała numer 70 414.
Podczas spotkania z dziennikarzami, w przeddzień obchodów 75. rocznicy wyzwolenia obozu, byli więźniowie Auschwitz-Birkenau dzielili się swoimi doświadczeniami i refleksjami.
- Rodzice mieszkali w czasie okupacji w Czubrowicach, a moja mama wyruszyła do swojej mamy do Osieka, żeby zdobyć coś do jedzenia. Żeby tam dotrzeć, musiała jednak przekroczyć granicę między Rzeszą a Generalną Gubernią. Została złapana przez Niemców i przewieziona razem z grupką kilkunastu innych kobiet do Auschwitz. Od funkcyjnej Niemki usłyszały od razu: „Wiecie cugangi, że tu jest lager śmierci. Stąd nie ma wyjścia, jedynie przez komin”. Była wtedy w drugim miesiącu ciąży, ale przez kolejne miesiące ciężko pracowała, ukrywając ciążę, jak długo się dało, żeby nie trafić od razu do komory gazowej i krematorium - mówi pani Stefania, przytaczając opowieści mamy o tym, jak ciężkie były obozowe apele, selekcje, kiedy godzinami stała na mrozie, a nogi w błocie przymarzały jej do ziemi.
- Mama nie mówiła o tym zbyt często. Ale kilka miesięcy przed śmiercią to wszystko do niej wróciło. Budziła się przestraszona, bo wydawało się jej, że znowu jest w obozie, że stoi na apelu... Była wyznaczona do transportu do obozu w Ravensbrueck, ale w ostatniej chwili ją z tej listy skreślono i została w Auschwitz. Trafiła do innego bloku, w którym była już do czasu porodu. Jak zaczęła mnie rodzić, to trwało trzy dni. Dopiero kiedy straciła przytomność, ktoś się nią zainteresował i otrzymała pomoc na tyle, że urodziła. Wykąpano mnie w zimnej wodzie i dostałam ubranko, które z pasiaków uszyły kobiety aresztowane razem z mamą. Mama była bardzo słaba, a mnie dr Mengele zabierał na jakieś badania pseudomedyczne. Nie wiadomo, co ze mną robili, ale zawsze po powrocie do mamy bardzo płakałam. W obozie byłyśmy do 27 stycznia 1945 roku. Wtedy Niemcy podpalili bloki i uciekli przed Rosjanami. Mama wciąż była słaba i wycieńczona, ważyła wtedy 28 kilogramów i garnuszka z wodą nie mogła utrzymać w ręku, ale znalazła jakiś płaszcz i buty, mnie zawinęła w koc i włożyła do przewróconego taboretu, który obwiązała sznurkiem i tak mnie ciągnęła po śniegu kilkanaście kilometrów, aż doszła do Libiąża, gdzie na dwa tygodnie przygarnęli nas dobrzy ludzie, którzy się zaopiekowali nami i dali znać tacie, żeby po nas przyjechał.
Mama mówiła, że kiedy dotarłyśmy do domu, to ludzie zbiegli się, jakby stał się jakiś cud. Wszyscy byli zszokowani, bo to był naprawdę cud, że myśmy zostały ocalone. Mogę to zawdzięczać jedynie Panu Bogu, że mnie ocalił. Myślę, że dostałam misję do spełnienia i jeszcze żyję dlatego, że mam mówić o tym, co spotkało moją mamę i mnie. Kiedy przyjechałam po latach do Birkenau, to musieli mnie stamtąd wyprowadzić, bo źle się poczułam. Wiadomo, że nie mogłam pamiętać, ale kiedy sobie to wyobraziłam, że byłam w takim baraku, nie mogłam się z tym pogodzić... Do dziś jest we mnie taki stres. Mam złe sny, choć przecież niczego nie pamiętam z obozu...
Tata na początku nie mógł uwierzyć, że to możliwe, że przeżyłyśmy, a kiedy poszedł mnie zgłosić do urzędu, to podał, że urodziłam się w Czubrowicach. Bał się podać, że to było w Auschwitz. Mnie zależało, żeby mieć w akcie urodzenia prawdę i później wystąpiłam do sądu o sprostowanie aktu urodzenia i teraz mam wpisane miejsce urodzenia: Oświęcim-Brzezinka. Bo naprawdę urodziłam się w piekle, w piekle na ziemi...