Często nasz horyzont poznawczy jest mocno ograniczony. Interesuje nas tylko to, co tu i teraz. Bez potrzeby nie wybiegamy myślą gdzieś dalej, niż nasze własne podwórko
Często nasz horyzont poznawczy jest mocno ograniczony. Interesuje nas tylko to, co tu i teraz. Bez potrzeby nie wybiegamy myślą gdzieś dalej, niż nasze własne podwórko. Nie badamy spraw i problemów, które nie są nam w jakiś sposób bliskie. Jednak, czy tego chcemy, czy nie, nasze prywatne decyzje mają swoje dalekosiężne konsekwencje, czego najlepszym przykładem jest dzisiejszy patron. Zwyczajny chłopak ze zwyczajnej, biednej niderlandzkiej rodziny. Tak biednej, że jak tylko podrósł – to jest miał jakieś 12 lat – to zamiast do szkoły od razu został posłany przez rodziców do fabryki. I właściwie tutaj jego historia powinna się skończyć – pracował, wiązał z trudem koniec z końcem, umarł. Dlaczego się nie skończyła? Bo wmieszali się w nią ludzie tworzący rzymskokatolicką parafię w rodzinnym mieście tego chłopaka. Wiedzieli, że ciężko pracuje, widzieli, jak się angażuje w sprawy Kościoła, był im znany jako inteligentny i dobry młody człowiek. Dlatego przekonali swoich księży, by ci spróbowali mu pomóc w dostaniu się do seminarium. Ot, taki dobry uczynek pomiędzy całą masą codziennych spraw w niderlandzkim Tilburgu. Gdyby jednak nie to niewielkie zaangażowanie kilku osób, mieszkańcy odległej Gujany Holenderskiej nigdy nie spotkaliby na swojej drodze niezwykłego kapłana. 1200 niewolników na plantacjach nie przyjęłoby chrztu. 600 trędowatych nie znalazłoby lekarskiej i duchowej opieki, a ofiary epidemii umierałyby na ulicach i w domach bez żadnych sakramentów. Tak, to wszystko i dużo więcej mogło się wydarzyć w dalekiej Ameryce Południowej, bo dużo wcześniej w Niderlandach garstka wiernych i duchownych postanowiła pomóc pewnemu pracującemu w fabryce chłopcu. Dzięki ich pomocy wstąpił do seminarium, mógł przyjąć święcenia, został przez przełożonych wysłany do dzisiejszego Surinamu i stał się dla tamtejszej ludności zwiastunem Dobrej Nowiny. Kiedy umierał 14 stycznia 1887 roku liczył sobie 78 lat, z czego 45 spędził dzieląc radości i trudy życia z afrykańskimi niewolnikami, Indianami Surinamu oraz trędowatymi. W czasie swojej misyjnej pracy poznał redemptorystów, do których też, za zgodą swoich przełożonych, wstąpił. Kto taki? Bł. Piotr Donders, którego historia, w niedługim czasie po jego śmierci, dotarła także do oddalonej o 8000 km parafii w Tilburgu, gdzie wszystko się zaczęło.