Z Adamem Sieczkowskim - najciężej rannym z górników, który rok temu przeżył eksplozję w kopalni Stonava, i jego siostrą Teresą rozmawia Wojciech Teister.
Wojciech Teister: Od jak dawna pracujesz w górnictwie?
Adam Sieczkowski: W Polsce 9 i pół roku, a w Czechach od 2000 r.
Prawie 29 lat, kawał życia. Co Cię skłoniło, żeby wyjechać do pracy po drugiej stronie granicy?
Powód był prozaiczny – w Polsce nie było pracy dla górników.
O czym myśli górnik, kiedy zjeżdża na dół? Czy tego dnia, gdy doszło do wybuchu, wychodząc do pracy miałeś jakieś obawy, niepokój?
Nie. O czymś takim się w ogóle nie myśli. Czasami może przejdzie przez głowę jakaś krótka myśl. W dzień wypadku jedyne co chodziło mi po głowie to plany świątecznych zakupów. To był 20 grudnia i ostatnie przygotowania do świąt.
Do eksplozji doszło pod koniec zmiany, kiedy już większość pewnie myślała o powrocie do domu…
Miałem wtedy dniówkę na 12. Wybuch był mniej więcej 15 po piątej po południu. Do wyjazdu na górę zabrakło nam trochę ponad godziny. Na zmianie było nas tam kilkunastu. Z tego co pamiętam, sami Polacy.
Pamiętasz moment eksplozji? Zdążyliście się zorientować, że coś jest nie tak?
W ogóle się nie zorientowałem. Czekałem aż ruszy kombajn, nagle usłyszeliśmy odgłos głuchego tąpnięcia i od razu przyszedł podmuch, który mnie zdmuchnął i zaraz za nim ogień. Nie było czasu, żeby w jakikolwiek sposób zareagować. Momentalnie na dole zrobiło się przeraźliwie jasno i czerwono.
Byłeś świadomy tego co się dzieje czy straciłeś przytomność?
Świadomy i przytomny.
Co się w takiej chwili rodzi w myślach?
Na pewno nie wyświetla ci się film z całego życia. Sam moment zdmuchnięcia był tak szybki, że o niczym wtedy nie zdążyłem pomyśleć. A kiedy przyszedł ogień i zaczęło mnie palić pomyślałem tylko „Panie weź mnie, a nie męcz już dłużej”. Nie wziął. Ogień przeszedł. Jakiś czas leżałem i myślałem czy czekać na ratowników czy próbować iść. Ale powietrze było coraz gorsze i postanowiłem sam się ratować. Spróbowałem wstać, chwyciłem nadstawki i zjechała mi z ręki cała skóra. Kiedy udało się w końcu wstać, zobaczyłem jak palą się sekcje sterowania maszyn. I najgorsze było to, że nie miałem pojęcia w która stronę mam iść: w prawo czy w lewo. Przeszedłem spory kawał drogi zanim zobaczyłem światła. Później okazało się, że ratownicy dotarli tam dopiero po godzinie i doszli tylko do czterdziestej sekcji, a mnie wypadek zastał na 54. Gdybym wtedy nie ruszył, już bym się z kopalni nie wydostał.
Tam przy światłach spotkałeś ratowników?
Nie. Tam spotkałem pierwszych ludzi, ale to nie była ekipa ratunkowa, tylko ludzie z naszego oddziału. Jeden był przy mnie, a drugi dzwonił do ratowników, bo oni poszli w zupełnie innym kierunku. Zanim ja dotarłem w to miejsce, na górę przetransportowano już ciała dwóch kolegów.
Ile mogło minąć czasu od chwili wybuchu do Twojego dotarcia do kolegów?
Trudno powiedzieć. Może 40-50 minut?
Teresa Fors [siostra Adama]: Wydaje mi się, że to mogło trwać znacznie dłużej. Na górę wyciągnięto cię około północy, ale międzyczasie były też jakieś problemy, a ty wyjechałeś jednym z ostatnich transportów.
Adam: Na pewno dużo czasu spędziliśmy jeszcze na dole, zanim wyjechaliśmy na górę. Dalej pamiętam jeszcze załadunek do śmigłowca i w czasie lotu straciłem przytomność. Obudziłem się ponad miesiąc później.
Na miesiąc wprowadzono cię w śpiączkę farmakologiczną…
Teresa: Od razu Adama wprowadzono w stan sedacji. Był w bardzo ciężkim stanie, miał 67 proc. poparzonej powierzchni ciała, oparzenia były bardzo głębokie. Według pierwszych prognoz nie było wielkich szans na przeżycie, ale nawet jeśli miałoby się udać, to ewentualne odzyskanie przytomności przewidywano na marzec. Ostatecznie wybudzanie rozpoczęto pod koniec stycznia i miało trwać około miesiąca.
Tak długo?
Teresa: Wybudzanie z takiego stanu wymaga powolnego, stopniowego procesu, m.in. z powodu konieczności wypłukiwania leków z organizmu. Ale Adam zaskoczył wszystkich i już po tygodniu sam pił, jadł, podnosił niektóre przedmioty. Po miesiącu już chodził.
Adam: Ale dwa tygodnie zajęła mi nauka chodzenia na nowo.
Jaki obraz zapamiętałeś jako pierwszy po odzyskaniu przytomności?
Adam: Salę w szpitalu. Pamiętałem, dlaczego tu jestem, dobrze pamiętałem cały wypadek. Zastanawiałem się, co stało się z kolegami, którzy byli na końcówie, ale nikt nie chciał mi powiedzieć. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że oni nie mieli tyle szczęścia.
Ze szpitala wychodziłem dwa razy. Po pierwszym wyjściu musiałem wrócić, bo źle goiła się głowa. Na stałe udało się opuścić szpital 26 czerwca.
Przy prawie 70 proc. poparzeń nie dawano ci wielkich szans na przeżycie…
Teresa: Przy tak rozległych i głębokich oparzeniach przeżywa się do czwartej doby.
Czy możemy mówić o cudzie? Wierzysz w cuda?
Adam: Jeśli pytasz czy moje wyjście z tych poparzeń było cudem czy po prostu efektem działań medycyny, to myślę, że jedno i drugie. Lekarze i personel medyczny zrobili przy mnie mnóstwo niesamowitej roboty i gdyby tego nie zrobili, to dziś nie rozmawialibyśmy tutaj. Z drugiej strony statystyka mówi, że przy tak rozległych oparzeniach, nawet stosując najlepsze dostępne zabiegi medyczne, generalnie się nie przeżywa. Po ludzku zrobiono wszystko, co się dało, a reszta już nie była zależna od człowieka.
Teresa: Ja jestem pielęgniarką, ale patrząc na to, co się stało, widzę w tym działanie Opatrzności Bożej. Już fakt, że Adam po wypadku trafił do tego, a nie innego szpitala, gdzie tak naprawdę wszystko, czego potrzebował było na miejscu. W ogóle cały szereg wydarzeń, które nastąpiły po wybuchu, począwszy od tego, że oszołomiony poszedł we właściwym kierunku, że trafił po drodze na ludzi, że na powierzchni przejęli go właśnie ci specjaliści. Organizm Adama mógł nie przyjąć szeregu podanych leków, a przyjął wszystkie. Można mówić, że to seria szczęśliwych przypadków, ale w tym łańcuchu wydarzeń było tyle szans, żeby coś nie zagrało. A zagrało wszystko. Za Adama modliło się mnóstwo ludzi, myśmy się też modlili za wstawiennictwem ks. Blachnickiego.
Jak przeżyliście ten czas jako rodzina?
Teresa: To był też ważny czas dla nas wszystkich. Tej pierwszej nocy informacji nie było wiele. Nad ranem następnego dnia ruszyliśmy z bratem i córką Adama do Ostrawy, nie wiedząc nawet do jakiego szpitala. Kiedy pobłądziliśmy, jakieś czeskie małżeństwo przeprowadziło nas przez całe miasto, pod sam szpital. Na miejscu od razu trafiliśmy na ludzi, którzy zaprowadzili nas na OIOM. Od tego czasu tak naprawdę zmienialiśmy się na miarę możliwości towarzysząc Adamowi. I to był czas, kiedy więcej ze sobą rozmawialiśmy, zbliżyliśmy się do siebie jako rodzina, która ma wiele swoich spraw w wirze codzienności i cysto tego czasu brakowało. Było wiele łez i strachu, ale też wiele bliskości, większego niż dotąd wzajemnego otwarcia się na siebie i chyba można to tak nazwać – czas nowego zakochania się w sobie.
Jednym z najpiękniejszych momentów w tym czasie był dzień moich urodzin, kiedy Adam był jeszcze w szpitalu, a cała rodzina świętowała u mnie. Połączyliśmy się z Adamem videokonferencją przez skype’a i przez dwie godziny telefon krążył z rąk do rąk. Dzięki temu spędziliśmy cały ten czas razem.
Gdyby zdrowie pozwoliło chciałbyś wrócić do górnictwa?
Adam: Nie. Nawet, gdyby znalazł się lekarz, który podpisałby zgodę. Ale żaden, by nie podpisał.
Dziękuję za rozmowę i życzę dalszego powrotu do zdrowia.