W kościele Świętych Apostołów Piotra i Pawła bliscy, przyjaciele i znajomi modlili się przy urnach z prochami ośmiorga członków rodziny Kaimów, którzy zginęli w wyniku eksplozji gazu przy ulicy Leszczynowej. W świątyni i wokół niej zgromadziły się tłumy, by pożegnać zmarłych i okazać swój ból. Kondukt przeszedł na cmentarz ulicą Beskidzką, przy której na znak żałoby zamknięte były sklepy i restauracje.
Pogrzebowej Mszy św. przewodniczył bp Piotr Greger, a przy ołtarzu wraz z proboszczem szczyrkowskiej parafii ks. kan. Andrzejem Lorancem stanęli kapłani dekanatu, z dziekanem ks. kan. Markiem Bandurą. W świątyni i wokół niej zgromadziły się tłumy parafian. Przybyły delegacje szkół i klubów sportowych, z którymi związane były ofiary wybuchu.
Na jednym katafalku, wśród białych kwiatów, stanęły cztery czarne urny dorosłych i cztery białe, ze szczątkami dzieci. Wśród ustawionych obok wieńców był i ten ozdobiony dziesiątkami medali, a każdy z imieniem jednego wychowanka śp. trenera Wojciecha Kaima. Jedyna ocalała z katastrofy mieszkanka domu przy Leszczynowej, Katarzyna Kaim, która w chwili wybuchu była w pracy, w wieńcu dla swojego syna Szymonka umieściła jego ukochaną piłkę. Był też wieniec z dziecięcymi maskotkami - dla najmłodszej ofiary: 3-letniego Stasia.
Ostatnie pożegnanie w kościele w Szczyrku.Bp Greger, rozpoczynając od najstarszych członków rodziny, pożegnał każdego ze zmarłych: śp. Józefa i jego żonę Jolantę, Wojciecha i jego żonę Annę oraz ich troje dzieci: Michalinę, Marcelinę, Stanisława oraz wnuka Józefa i Jolanty: Szymona.
- Ich śmierć napełniła bólem ich rodziny i wielu z nas. Wszyscy bierzemy udział w ich cierpieniu i wyrażamy im nasze współczucie. Chcemy być z nimi. Wierzymy, że śmierć jest początkiem nowego, lepszego życia - mówił bp Greger. Jak podkreślał w homilii, ich śmierć nastąpiła w czasie Adwentu, który nie jest tylko czasem oczekiwania na Boże Narodzenie. - To jest przede wszystkim szkoła oczekiwania na spotkanie każdego z nas z Bogiem na progu wieczności. Adwent po raz kolejny przypomina nam, że jesteśmy w drodze, a nasze życie powinno być przepełnione nadzieją. Dla naszych braci i sióstr: małżonków Józefa i Jolanty, ich wnuka Szymona, dla rodziców Wojciecha i Anny oraz ich dzieci Michaliny, Marceliny i Stanisława czas oczekiwania się już zakończył. Kres ich ziemskiego życia nastąpił w okolicznościach niespodziewanych i niezwykle tragicznych. Oto w godzinach wieczornych 4 grudnia ich życiowy Adwent dobiegł końca. (...) Przekroczyli próg życia i śmierci w chwili, w której nikt z nas się tego nie spodziewał. Byli w domu, a więc tam, gdzie człowiek ma prawo czuć się najbardziej bezpiecznym - mówił bp Greger. Zaznaczył też, że stało się to w dniu liturgicznego wspomnienia św. Barbary, patronki dobrej śmierci.
Kaznodzieja podkreślał, że zrozumiałe jest, iż nie potrafimy sobie emocjonalnie poradzić z tą tragedią, poszukując odpowiedzi na pytanie: - Dlaczego tak się stało? Zachęcał, by wznieść się ponad uczucia, nie czuć się rozczarowanym. - Trzeba zdać sobie sprawę, że udział w pogrzebie i pamięć modlitewna jest najlepszą formą podziękowania złożoną dla nich: za to, że byli, że żyli wśród nas, chociaż wszystko było zdecydowanie za krótko i skończyło się za szybko - mówił bp Greger.
Liturgii pogrzebowej przewodniczył bp Piotr Greger.Ze słowami współczucia w liście skierowanym do bliskich i odczytanym na zakończenie Mszy św. zwrócił się prezydent Andrzej Duda. Serdecznie pożegnał zmarłych Antoni Byrdy, burmistrz Szczyrku i ich sąsiad. - Więc to już wszystko? Całe życie? Tak - mówił z bólem, zwracając się przede wszystkim do najbliższych, którzy opłakują śmierć każdej z ofiar wybuchu. - Wszystko co powiem, będzie blade w stosunku do tego, co czują nasze serca.To, co przeżywamy od dwóch tygodni, to nie koszmarny sen. To niestety dramatyczna rzeczywistość. W obliczu tej ogromnej tragedii nie są w stanie wyrazić ani ukoić bólu i cierpienia - dodał, przywołując też krótkie charakterystyki wszystkich, którzy zginęli.
Kondukt z ośmioma urnami przeszedł główną szczyrkowską ulicą, na której zamarł wszelki ruch. Wszystkie sklepy i restauracje były zamknięte. Panowała cisza. Na cmentarzu przejmujące słowa ostatniego pożegnania wypowiedział jeden z krewnych rodziny. Wspominał ludzi pełnych miłości, życzliwości i ciepła poprzez zapamiętane zwykłe, codzienne sytuacje, takie jak ta, kiedy śp. trener Wojciech Kaim zobaczył jedno z dzieci, które miał uczyć narciarstwa, na stoku bez rękawic. Oddał mu własne, marznąc do końca dnia... Mówił o talentach małego Szymonka, który jako 3-latek schodząc po schodach liczył je od tyłu, w dodatku po angielsku.
- Kochani, dzisiaj nie ma was tu z nami, a nasze serca ogarnął żal, smutek i rozpacz. I choć mamy nadzieję, że tam, gdzie jesteście, jest wam dobrze, to nie potrafimy pogodzić się z myślą, że tu, na ziemi już się nie zobaczymy. Wierzymy jednak, że kiedyś się spotkamy, wszyscy razem. I będzie tak jak zawsze: ciocia będzie krzątać się po kuchni, doprawiając swoje specjały, wujek będzie ostrzył narty w warsztacie, dzieciaki będą szaleć, jak zawsze, a my będziemy rozprawiać na wszelkie tematy, popijając herbatę i pogryzając ciasto upieczone przez Anię. Później wjedziemy wszyscy razem za Skrzyczne, będziemy zjeżdżać na nartach, poza trasami, w puchu, prosto przez las - na Kaimówkę. Na koniec pojedziemy nad morze, chwycimy deski surfingowe, wskoczymy do wody, a Wojtek pomoże nam złapać tę jedną jedyną falę: falę nieskończonego nieba - mówił.