Felieton sprzed tygodnia rozpocząłem stwierdzeniem: rozpoczęliśmy Adwent, przynajmniej tak kościelnie, liturgicznie, i od dłuższego czasu, to już chyba tylko tak. I zapowiedziałem, że o tym czemu tak myślę, to może przy innej okazji. Może więc dziś jest taka po temu okazja.
Kiedy myślę o Adwencie, to moim pierwszym skojarzeniem jest roratni półmrok poranny, już coraz rzadszy, albo wieczorny tak trochę nieporadnie rozświetlany delikatnymi światełkami lampionów. I ten półmrok nieśmiało rozświetlany prowokował, a może nawet wymuszał przynajmniej na początku Rorat jakieś wyhamowanie, zwolnienie kroków, spowolnienie ruchów, wyciszenie głosów.
I w tym to porannym albo wieczornym roratnim półmroku widzę taką nieśmiałą adwentową zachętę do wyhamowania kroków, spowolnienia ruchów i wyciszenia głosów.
Niestety dziś to już mało kto tak odczytuje ten adwentowy półmrok.
Ten przedświąteczny, przed bożonarodzeniowy czas to dobra okazja do popatrzenia, a może wręcz odkrycia prawdy o nas samych. Przez te odmieniane przez wszystkie przypadki, powtarzane jak zaklęcia takie słowa i zwroty: gwiazdka, św. Mikołaj, Merry Christmas, magia świąt, świąteczna promocja, bożonarodzeniowy jarmark, handlowa niedziela, Black Friday i tak można by jeszcze wymieniać… I jak kilka lat temu napisał Paweł Nowakowski w Magazynie Ludzi Zdrowo Myślących wyłania się z tego obraz człowieka bardziej lub mniej świadomie usytuowanego na ...targowisku. A ja dopowiem, nie jakiegoś tam anonimowego człowieka, konkretnego z imieniem i nazwiskiem, mniej czy bardziej także moim czy słuchaczy.
Coraz bardziej prawdziwsze staje się stwierdzenie, że ta metafora targowiska doskonale wydaje się oddawać klimat przedświątecznych ludzkich trosk. A ja znów dodam, nie jakiś tam ludzkich, a naszych trosk. Ma rację, Pan Nowakowski, kiedy pisze, że tu idzie nie tylko o troski sprowadzone na poziom materii, zakupów i prezentów. Za tym idzie coś więcej – pytanie o to, co winno być najważniejszą ludzką, naszą troską. Na targowisku wystawia się nie tylko towary, przedmioty, ale i pomysły, idee a nawet niekiedy ludzi. To przyciąga, zmusza do patrzenia, słuchania, skłania do powrotu – i w sensie dosłownym, ale i w myślach. Co więcej – podświadomie narzuca nam swój język. Dochodzi do tego – jak zauważył Tischner – że człowiek staje się częścią owego targowiska, zaczyna żyć jego rytmem, mówić jego językiem.
Przyznam, że czytając to zacytowane zdanie ks. Tischnera, ciarki przeszły mi po plecach. Tak, tak, i znów, to nie jakiś człowiek, to my, każdy z nas, mniej lub bardziej, staje się częścią tego targowiska, zaczynamy żyć i żyjemy jego rytmem i mówimy już jego językiem.
Idąc dalej tropem ks. Tischnera przywołam teraz fragment Jego adwentowej refleksji o ociężałości nadziei. Proszę posłuchać, może się przyda? „Ociężałość ducha”, „duchowe lenistwo”, „smuta”, „melancholia”. A to wszystko daje się pokonać, w każdym razie są na to lekarstwa. Wystarczy „zapamiętać się” w pracy, „ugrzęznąć” w polityce, oddać się rozrywkom. Trzeba pozostawić siebie na tym poziomie istnienia, na którym nie ma chcenia (..) Trzeba stać się listkiem na ogromnym drzewie stworzenia. Jak liść jest rozrywany podmuchami wiatru, tak człowiek może być „rozrywany” tym, co go bawi. Zwycięża ten, kto w porę znajduje rozrywkę. Och, ta cudowna radość rozrywki – radość, która stwarza pozory szczęścia. Tu przerwę ten cytat retorycznym pytaniem. Czy nie o to dziś przede wszystkim chodzi? I czy nie do tego ma prowadzić i prowadzi to wszędobylskie, nie tylko przedświąteczne zresztą, targowisko?
I dalej pisze ks. Tischner tak: Leśmian wynalazł piękne słowo: „dusiołek”. Dusiołek siada na piersiach człowieka, co sprawia, że człowiek „ani zipnie”. „Nie dość ci, żeś potworzył mnie, szkapę i wołka, / Jeszcześ musiał takiego zmajstrować Dusiołka?” (…) Ociężałość ducha jest chorobą woli. Wola nie chce chcieć. Lepiej jest człowiekowi nie chcieć niż chcieć. Ociężałość taka jest grzechem głównym – korzeniem wszystkich grzechów – jest grzechem przeciwko wszystkiemu, co przychodzi ku nam i „chciałoby być chciane”. Tym, co przychodzi ku nam i chciałoby być chciane, jest dobro. Ociężałość ducha w gruncie rzeczy nie chce dobra, nie chce szczęścia, nie chce radości. Zamiast dobra wystarczą jej (…) chwilowe wartości rozrywek, którymi się otacza. Zamiast szczęścia poprzestaje na przyjemnościach płynących z używania (…) świata. Otacza się śmiechem, który jest namiastką radości. Trzeba, by zawsze „było do śmiechu”.
Spróbujmy popatrzeć na ten trwający Adwent z takiej właśnie perspektywy. Czy nie czujemy się w nim, a może i nim ociężali? A jeśli tak, to może właśnie dlatego, że skutecznie już omotanym tym targowiskiem już nawet nie chce nam się chcieć Bożonarodzeniowego Dobra – celowo pisanego z dużej litery – i duchowo ociężali poprzestajemy już tylko na pozorach szczęścia i dobra.