Witold Gombrowicz, gdyby żył, zacząłby pewnie tak: Monika Gnieciak dostarczyła mi wielkodusznie…
W rzeczywistości Gombrowicz w „Dzienniku” podziękował tymi słowy Józefie Radzymińskiej za stare numery londyńskich „Wiadomości”, a Monice Gnieciak to ja dziękuję za kryminał Josephine Tey [zatytułowany] „Córka czasu”. A dziękuję nie tylko za przesłany egzemplarz powieści szkockiej autorki, ale za zwrócenie uwagi na książkę, na którą bym bez jej polecenia raczej na pewno nie trafił. Nie to, że nie czytam kryminałów. Ależ tak, oczywiście, że czytuję powieści kryminalne. Lubię powracać do klasyki – to jest Agathy Christie, Raymonda Chandlera czy Georgesa Simenona, ale nie stronię i od nowszej produkcji powieści detektywistycznej. Czytając dawno temu biografię Umberto Eco tylko uśmiechnąłem się pod nosem, gdy przeczytałem tam, że „gdybyśmy przekopali się przez bibliotekę jakiegoś słynnego człowieka kultury, znaleźlibyśmy tam niemało powieści kryminalnych. Powieść kryminalna nie jest wyłącznie grzechem młodości, jest stałą pokusą” (Peter Bondanella. Umberto Eco. Semiotyka, literatura, kultura masowa. Przeł. Michał Paweł Markowski, Znak Kraków 1997, s.6). Otóż i prości konsumenci kultury – tacy jak autor tego felietonu - narażeni są na ten rodzaj pokusy i – co więcej - ulegają jej nader ochoczo. Ale powróćmy do Josephine Tey i jej powieści „Córka Czasu”. To bardzo nietypowa powieść detektywistyczna. Wystarczy wspomnieć, że przykuty do szpitalnego łóżka bohater powieści rozwiązuje zagadkę historyczną, a tytułowa „Córka czasu” to nawiązanie do starego przysłowia, które jest mottem powieści Tey, a brzmi ono „Prawda jest córką czasu”. Nie zamierzam, rzecz jasna, zdradzać szczegółów, ani nawet – tym bardziej - ogólnego zarysu intrygi powieści Josephine Tey. Chciałbym zająć Państwa uwagę tylko jednym wątkiem tam obecnym, który można wyabstrahować bez szkody dla ewentualnej lektury książki - do której szczerze zachęcam. Otóż w trakcie szpitalnego śledztwa Alana Granta, które dotyczy odległych czasów wojen Lancasterów z Yorkami i postaci króla Ryszarda III, pojawia się w powieści Josephine Tey pewien wątek ogólniejszy. Idzie o pewien typ wydarzeń historycznych, takich, które przez lata, ba całe wieki urosły do rangi symbolu. Zacznijmy zatem. Oto pomagier Granta, młody historyk przywołał tzw. „Masakrę Bostońską” – kojarzoną z podręczników historii jako krwawa jatka. W rzeczywistości „sprowadzała się do tego, że tłum obrzucił kamieniami angielskich wartowników. Ofiar było cztery. A ja, proszę pana, byłem wychowany na >>masakrze Bostońskiej<<. Pierś wzbierała mi z oburzenia na sam dźwięk tego słowa. Krew burzyła mi się w żyłach na myśl o bezbronnej ludności koszonej ogniem brytyjskich żołdaków. Nie ma pan pojęcia, jaki to był dla mnie szok, gdy dowiedziałem się, że całą sprawę można by nazwać bójką uliczną, która dzisiaj nie zajęłaby w prasie więcej miejsca niż wzmianka w prowincjonalnej gazecie o drobnym starciu policji ze strajkującymi”. Oczywiście „Masarka bostońska” to nie jedyny tego rodzaju przypadek – i tak detektyw Grant dowiaduje się od swojego młodego, studiującego historię, pomocnika, że pewna walijska miejscowość Tonypandy jeszcze po wielu dziesiątkach lat żyje poczuciem tragedii roku 1910, kiedy to rząd kazał strzelać wojsku do strajkujących górników. Tyle, że: „Fakty wyglądały następująco: cześć mieszkańców miasteczka w dolinie Rhondda rozwydrzyła się tak, że była zupełnie nie do poskromienia. Rozbijali sklepy, nawet nie dla rabunku, ale z samej chęci niszczenia” Ówczesny minister spraw wewnętrznych, a był nim nie kto inny, jak nieustraszony Winston Churchill wzdragał się jednak wysłać do Tonypandy wojsko, bał się rozlewu krwi. Zamiast wojska wysłał nieuzbrojonych policjantów - „Jedyna krew jaka się wtedy polała, to z kilku rozbitych nosów”. Jednak: „Przy okazji minister spraw wewnętrznych został ostro skrytykowany w Izbie Gmin za swoją >>interwencję bez precedensu<<. To właśnie było owo Tonypandy. Owo strzelanie do tłumu, którego Walia nigdy nie zapomni”. No cóż symboliczne „masakry” i starcia mają często to do siebie, że bledną w obliczu faktów. 14 lipca 1789 zburzono Bastylię, to symboliczny początek Rewolucji Francuskiej. Bastylia uchodziła za symbol królewskiego despotyzmu. Ale w twierdzy znaleziono tylko siedmiu więźniów, dobrze odżywionych i zajmujących obszerne pomieszczenia - w tym czterech oszustów, jednego zboczeńca w stylu markiza de Sade’a i dwu szaleńców, którzy zresztą niedługo potem zostali zamknięci w szpitalu dla umysłowo chorych. Wystrzał z Aurory, który miał być początkiem Rewolucji Październikowej to też legenda, a motłoch, który wdarł się do Pałacu Zimowego był w sztok pijany. Tyle historia. Ale, ale - proszę się uważniej przyjrzeć co w naszej epoce, epoce jak ją nazywają post-prawdy próbuje się przedstawić jako symbol krzywdy „bez precedensu”. No cóż, jak widać historia lubi się powtarzać – jako farsa. Ale z realnymi konsekwencjami.