Święci to bardzo realni bohaterowie. Czy ktoś pomyślałby, że święty może mieć doświadczenia jak James Bond? Albo, że święty marzył o podróżach w kosmos?
W trakcie kazania ksiądz stwierdził: „Przyznam się Wam szczerze, że się zakochałem. Ta dziewczyna jest piękna, dobra i wspaniała. Nazywa się Chiara Badano i jest...błogosławiona.”
Gdy ten młody kapłan zaczął swoje wyznanie, nieco zamarłem. Na mszy były rodziny z dziećmi. Skandal w naszej małej wspólnocie był murowany. Okazało się jednak, że nasz kaznodzieja chciał nam pokazać zupełnie inną perspektywę. Dla niego Chiara była faktycznie realnym obiektem westchnień, ale tych prowadzących do Boga. Innym razem nasz ksiądz stwierdził, że przyszedł dzisiaj do nas ze „swoimi dziećmi”. Czuliśmy, że coś kombinuje. Faktycznie. Zza pleców wyjął piękny relikwiarz z relikwiami małych świętych z Fatimy.
Te być może niezbyt zaskakujące doświadczenia, mnie uświadomiły jedno: święci to bardzo realni bohaterowie. Pewien znany święty, Szaweł z Tarsu, a więc Paweł Apostoł, stwierdził w najsłynniejszym swoim miłosnym hymnie, że „gdy jesteśmy dziećmi, myślimy, czujemy i mówimy, jak dzieci.” Rozważanie o świętych jest jednak w nas bardzo dziecinne także w dorosłym wieku. Zapewne wielu z Nas wyobraża sobie, że to eteryczni jegomoście ziewający na chmurkach. Kto by pomyślał, że kanonizowano osoby, które w twarz potrafiły uderzyć osobę, która w trakcie spowiedzi kłamała. Podobno skłonny był do tego św. o. Pio. Kto by pomyślał, że święty będzie marzył o podróży w kosmos. Św. Maksymilian miał takie konkretne wizje już sto lat temu. Czy ktoś także pomyślałby, że święty może mieć doświadczenia jak James Bond? Patrząc na życiorys Papieża, św. Jana XXIII widać to, jak na dłoni. To przecież On, jako nuncjusz apostolski ratował życie setek żydowskich uciekinierów, którym potajemnie dostarczał fałszywe dokumenty. To także On o dekady wyprzedzał kabaret „Ani mru mru”. Wszyscy chwalili Go m. in. za to, że zrezygnował w swej pokorze z noszenia papieża na lektyce. On w szczerości powiedział wprost, że jest gruby i boi się, że spadnie.
Święci są totalnie realni, podobnie, jak procedura „stwierdzania świętości”. W procesie trzeba udowodnić bowiem cud. Logika ma wkroczyć w miejsce sacrum. Fakty i wiedza, mają potwierdzić istnienie zjawiska niewytłumaczalnego. A może inaczej. Owe wiedza i fakty, mają wbrew wszystkiemu zamilknąć w chwili pojawienia się ingerencji z wysoka. Jak pewnie wiele osób wie, by wynieść zmarłego do godności błogosławionego, lub świętego trzeba udowodnić, że za jego wstawiennictwem nastąpiło coś medycznie niepojętego, niespotykanego, pojawił się cud wykraczający poza wiedzę biologiczną.
A może święci są wśród nas? Mój kochany katecheta, ks. Stefan mawiał nam w trakcie wyjazdów z dziećmi niepełnosprawnymi, że dobry Bóg pozwala nam pracować z ludźmi, którzy w zasadzie za życia są święci. Oczywiście podlegają oni mocy grzechu pierworodnego, czasem czynią coś niemądrego, nawet obiektywnie złego. W swoich stanach – mawiał ksiądz Stefek- nie mają oni jednak bardzo często świadomości tego czynu. Żyją jakby w innych realiach, kto wie może bliższych Bogu, kto wie może bardzo konkretnych? Pamiętam z jednego, z oddziałów psychiatrycznych młodego pacjenta. Nazywał się Michał, był moim rówieśnikiem. Prawie całe dorosłe życie spędził w pasach, unieruchomiony za ich pomocą. Był agresywny, wył i krzyczał. Mówić nie potrafił, był głęboko upośledzony umysłowo. Usiadłem kiedyś obok niego na łóżku i patrzyłem w jego oczy, które podobno nić nie wyrażały. Nasze spotkanie trwało kilka minut. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że Michał nigdy grzechu nie popełnił. Ja byłem, jak mawiała moja Babcia „ministerialnym urzędnikiem”, a on w zasadzie był święty, jak św. Jan Boży, albo św. Albert Chmielowski, którzy "klinicznego" szaleństwa bardzo doświadczyli.
W dniu Wszystkich Świętych myślę jednak o pewnym człowieku, którego już z nami nie ma. Dzisiaj miałby kolejne urodziny. Człowiek mi bliski, o czym w dniu jego śmierci przypomniały mi łzy, których w takiej ilości dawno nie doświadczałem. Mało z sobą rozmawialiśmy, czasem gdzieś w locie łapiąc dowcip. Pamiętam, jak kiedyś popsuły nam się wycieraczki w aucie. Był listopad, zimno, że hej. On w cienkiej kurtce, trzy godziny je naprawiał, raniąc sobie ręce. Ja odpadłem po godzinie. Uparty i spokojny, gdy przyszedł śmiał się, że mógł się cieplej ubrać. Przed operacją przeprowadzał jeszcze znajomego proboszcza, tylko na pożegnanie prosząc o modlitwę. Pamiętam ostatnie z Nim spotkanie. Chwila, w której wydawało się, że jest już gdzieś indziej. Taki może zwyczajny, bez wodotrysków, taki…święty.