Łucja, matka pięciorga małych dzieci, umierała. Ordynator powiedział: "Ona jest w stanie przedagonalnym". Dzieci Łucji i jej mąż, który w trzy dni osiwiał, ruszyli po pomoc do pewnej śląskiej zakonnicy, zmarłej... dwadzieścia lat wcześniej.
Tą niezwykłą zakonnicą jest siostra Dulcissima, Ślązaczka w drodze na ołtarze. Urodziła się w Zgodzie, dziś dzielnicy Świętochłowic, jako Helena Hoffmann. Kiedy w 1936 roku umierała w Brzeziu nad Odrą, teraz dzielnicy Raciborza, miała zaledwie 26 lat.
Już za jej ziemskiego życia wypraszała ludziom u Boga uzdrowienia, których po ludzku nie dało się wytłumaczyć. Kiedy zmarła, takie zdarzenia przybrały skalę wręcz masową. Setki ludzi – na Śląsku, w innych częściach Polski, w Niemczech, a nawet w dalekiej Afryce – twierdzą, że ta śląska dziewczyna w habicie wyprasza im u Boga nadzwyczajne łaski.
Dzieci Łucji Stawinogi z Raciborza-Brzezia też mają o tym coś niecoś do powiedzenia.
Czy już bije Konający?
Choroba, która spadła na Łucję Stawinogę, była trudna do zdiagnozowania. – Ona była ciężko chora, a nie można było wykryć, o co chodzi – wspomina lekarz Helena Burek, również mieszkanka Raciborza-Brzezia. Łucja była jej pacjentką w ośrodku zdrowia.
Kobieta przez pół roku leżała w szpitalu w Raciborzu. – Były robione różne badania, przenoszono ją z oddziału zakaźnego na wewnętrzny, z wewnętrznego na chirurgii, i tak dalej. A ona, mimo różnych kroplówek i przetoczeń krwi, traciła zdrowie coraz bardziej – relacjonuje doktor Burek.
Łucja, wcześniej uważana za urodziwą, wyglądała bardzo źle. Jej skóra pożółkła, bo jedną z jej dolegliwości była żółtaczka.
– Ordynator powiedział mi: wie pani co, ja już nie widzę sensu, żeby ją tu trzymać, bo ona jest w stanie przedagonalnym. My ją zwolnimy do domu, niech ona zostanie u siebie, w gronie rodziny – wspomina doktor Burek.
Łucja wróciła więc do Brzezia. – Co przyszłam z pracy, to słuchałam, czy już bije dzwon „Konający”. Mąż mówił: „Co z ciebie za lekarz, jak ty czekasz, kiedy pacjent umrze, zamiast czekać, kiedy będzie zdrowy”. Ja na to: „Wiesz, to jest niemożliwe, żeby ta kobieta przeżyła” – wspomina Helena Burek.
Nieraz, gdy pani doktor po pracy wstępowała do kościoła, widziała powtarzającą się, przejmującą scenę. Przed ołtarzem klęczeli rzędem ksiądz proboszcz dr Rudolf Adamczyk razem z mężem i małymi dziećmi Łucji Stawinogi.
– Myślałam: „To dobrze, że się modlą”, ale dalej miałam swoje zdanie, że nie sposób, by ona z tego wyszła – mówi doktor. W rozmowie z księdzem proboszczem Adamczykiem użyła nawet sformułowania, że „można się tylko modlić”, ale zgon tej parafianki jest nieunikniony. – On na to: „Nieprawda, ona będzie zdrowa”. A ja znowu: „Bardzo bym chciała, żeby była zdrowa, ale nie ma takiej opcji” – wspomina.
Tata siwieje
Jednym z dzieci Łucji Stawinogi jest Regina Kampka. Miała 8 lat, kiedy w 1956 r. jej mama zachorowała. Zapamiętała dodatkowe szczegóły tamtej choroby. – Mama była cała żółta i miała wysoką temperaturę. Lekarze zrobili jej operację i stwierdzili, że niestety woreczek jest rozlany i że nie ma ratunku. Otrzymała 15 litrów krwi, ale wszystko było bez skutku – mówi.
Dzieci z tatą Konradem, z zawodu górnikiem, a także proboszcz, gorąco prosili siostrę Dulcissimę o wymodlenie u Boga zdrowia Łucji. – Było nas wtedy pięcioro dzieci, najmłodsza siostra miała roczek. Ojciec osiwiał w trzy dni. Siedział w ostatniej ławce kościoła w Brzeziu kompletnie załamany. Podszedł do niego proboszcz, ksiądz Rudolf Adamczyk, i powiedział: „Panie Stawinoga, pana żona będzie żyć! Te modlitwy nie idą na marne!” – wspomina z widocznym wzruszeniem córka Konrada i Łucji.
Siostra Dulcissima Hoffmann. Fotoreprodukcja: Przemysław Kucharczak /Foto GośćŁucja opowiadała później o dziwnym zdarzeniu, którego doświadczyła pod sam koniec pobytu w szpitalu. – Kiedy już była w agonii, nagle coś ją złapało, szarpnęło i odsunęło od okna, pod którym leżała. Mama opowiadała później, że poczuła dotyk. To był punkt przełomowy w jej chorobie – mówi Regina. – Głęboko wierzę, że dotknęła ją Dulcissima. A to dlatego, że my z tatą, ksiądz Adamczyk, nasza niewidoma ciocia i siostry zakonne w klasztorze modliliśmy się za jej wstawiennictwem. Pamiętam, że ksiądz proboszcz, który pocieszał naszego tatę, miał ogromną wiarę w siłę tej modlitwy – dodaje.
Przegapiłam pogrzeb?
Po powrocie Łucji ze szpitala do domu doktor Burek dziwiła się, że dzwon „Konający” wciąż milczy. „Przegapiłam pogrzeb?” – zastanawiała się. Z czasem myślała o tym coraz rzadziej.