Takich ludzi podziwiam. I studzą mój zapał w narzekaniu. Każą mi zrozumieć świat, w którym zrzuceni do najgłębszych dołów potrafią wspiąć się na Kilimandżaro, Mont Everest czy jaki to chce szczyt.
Mówiąc to myślę o Januszu Radgowskim, niepełnosprawnym ultramratończyku jeżdżącym na wózku inwalidzkim, na dodatek jeszcze tylko z jedną przeszczepioną nerką. W Polsce przejechał
Została mi w pamięci opowieść Janusza jak sześć dni przejeżdżał przez Montanę przez tereny rezerwatu plemienia Płaskich Głów. Indianie wychodzili na drogę mówiąc: „you good man”, ściskali mu rękę, wyrażali ogromny szacunek dla jego ogromnego samozaparcia.
Kiedy się spotykamy on sam opowiada najpierw o tym, co w życiu zawalił. Jak pił od wczesnej młodości, jak zostawił rodzinę, mieszkał na klatkach schodowych, kradł… Potem dopiero mówi jak przyszło otrzeźwienie za sprawą Jana Pawła II. W dniu śmierci papieża po raz pierwszy z obrzydzeniem pomyślał o wszystkim co w życiu złego zrobił. Dotarło do niego z jaką godnością Ojciec Święty cierpiał, a on do tej pory uważał, że najważniejsza na świecie są jego choroby i klęski.
- Siedziałem wtedy do północy rozmyślając, że Jan Paweł II pokazał mi jak godnie można chorować dając miłość innym – powiedział mi. I tamtej pamiętnej nocy zmienił swoje życie.
Mówię Januszowi jak go podziwiam, i, że jest niezwykle mocnym mężczyzną, a przecież dziś cierpimy na deficyt męskości. Uśmiecha się i cicho zwraca mi uwagę: - Ani ty, ani nikt inny tego nie widzi, ale chcę, żebyś wiedziała, że podczas jazdy za moimi goglami czasem płyną łzy bólu. Maratony to nieustanna walka z samym sobą.
Dobrze, że przyznaje się do tego. Bo przecież w każde nasze zwycięstwo wpisany jest ból i łzy, o których zwykle się milczy. Za to, co wielkie, trzeba zapłacić.