Początkowo myślałem, że to syrena alarmowa. Wysoki, przeciągły wibrujący dźwięk długo utrzymywał się w powietrzu aby następnie opaść nieco i znów przybrać na sile – tym razem w trochę bardziej piskliwej, płaczliwej i zawodzącej tonacji. Wtedy zorientowałem się, że to nie straż pożarna, ale dziecko i że bynajmniej nie o pożar tu chodzi, ale o zabawkę.
Mały chłopiec, na oko może czteroletni, leżał na środku sklepu. Choć właściwie „leżał” to niezbyt adekwatne słowo. Raczej wił się i tarzał, uderzając w ziemię wszystkimi możliwymi, ruchomymi częściami swego ciała. Wydawał przy tym dźwięki, których nie powstydziłaby się syrena strażacka najnowszej generacji. Wokół niego kręcili się bezradni rodzice, próbując wszelkimi możliwymi sposobami perswazji uciszyć go i doprowadzić do poziomu jako takiej, akceptowanej społecznie normy zachowania. Pierwszy poddał się ojciec chłopczyka. W geście kapitulacji sięgnął na sklepową półkę i podał maluchowi pudełko z dużym czerwonym samochodem kusząco wyglądającym zza przeźroczystej ścianki opakowania. „No dobrze, dobrze, kupię ci to auto. Tylko już nie rycz”. Płacz ustał jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zalane łzami, czerwone od krzyku i umorusane smarkami oblicze dzieciaka błyskawicznie się wypogodziło a małe oczka zajaśniały błyskiem tryumfu. Chwycił zabawkę i pognał w głąb sklepu nie oglądając się na nic. Za nim truchcikiem pobiegli jego rodzice. Zrobiło mi się ich żal – niekoniecznie jednak z powodu sytuacji, której byłem świadkiem. Wyobraziłem sobie raczej, co może ich czekać za kilka lat.
Nie ma chyba rodzica, który przynajmniej raz nie znalazłby się w podobnej sytuacji. Może nie tak skrajnej, ale jednak w trudny dla niego sposób konfrontującej go z granicami, które próbował postawić swemu dziecku. Jak wtedy reagowaliśmy? Wśród rozmaitych pomysłów na rozwiązanie tego rodzaju kryzysu są dwa skrajne – oba równie toksyczne, choć w nieco inny sposób uszkadzające emocje naszego dziecka. Pierwszy, to przemoc – manifestacja agresji i apodyktycznej siły, zdolna złamać małego krzykacza i postawić na swoim. Z reguły rodzic jest silniejszy od dziecka, może więc próbować pokonać go siłą i wymusić na nim bezdyskusyjne zachowanie spokoju. Doraźnie najprawdopodobniej odniesie zwycięstwo, na dłuższą jednak metę pozostawi w emocjach swego dziecka cały szereg negatywnych konsekwencji. Drugi to zrezygnowana uległość, gotowa dla świętego spokoju zgodzić się na wszystko. Tak skrajne sytuacje, jak ta opisana powyżej, są już zazwyczaj pierwszą jej konsekwencją. Dziecko nauczyło się bowiem, że dramatyczna scena z zaangażowaniem płaczu i krzyku stanowi skuteczny środek do osiągnięcia zamierzonego celu. Pytanie o to, jak mądrze postawić dziecku granice, jest chyba jednym z najtrudniejszych, jakie stają przed odpowiedzialnym rodzicem. Niezależnie od tego, jaka będzie odpowiedź – nie chodzi zresztą o to, aby ją teraz szybko i pochopnie formułować – nie ulega wątpliwości, że takie granice stawiać trzeba. Ich nieobecność w istocie nie jest wcale wyrazem miłości, lecz braku zaangażowania w wychowanie dziecka. Rodzice, którzy zbyt wcześnie pozwalają decydować swoim pociechom, kiedy pójdą spać, jak długo będą się bawić, ile czasu poświęcą na grę na komputerze lub przeglądanie stron internetowych, w rzeczywistości utrwalają w nich brak zdolności do samokontroli. Pozwalając dziecku robić to, na co ma żywną ochotę, albo – co gorsza – scedowując wychowanie dzieci na rozpieszczających je dziadków bądź opiekunów, utrwalają w nim schemat niedostatecznej samodyscypliny. W konsekwencji ich dzieci – często także jako dorośli już ludzie – będą miały poważną trudność z opanowywaniem targających nimi impulsów. Wybuchy gniewu, wściekłości, uleganie doraźnym potrzebom i namiętnościom, brak wytrwałości w dążeniu do celu, niezdolność do rezygnacji z natychmiastowych przyjemności, porzucanie zadań trudnych i łatwość wpadania w uzależnienia – to tylko niektóre z przykrych skutków braku granic w procesie wychowania. Każdy rodzic musi jednak sam nauczyć się stawiać je swoim dzieciom – spokojnie, konsekwentnie i cierpliwie – pamiętając o tym, że przemoc i bezgraniczna pobłażliwość to zazwyczaj dwa oblicza tej samej bezradności.