Ten człowiek musiał robić wrażenie na ulicach Genui w połowie XIX wieku. Po pierwsze, jako kapucyn, mocno odstawał od miejskiej mody. Po drugie, jako kwestarz, wychodził na ulice niczym owca między wilki. Nie żartuję, to nie był czas na Półwyspie Apenińskim, żeby zakonnik witany był z otwartymi rękami.
Ten człowiek musiał robić wrażenie na ulicach Genui w połowie XIX wieku. Po pierwsze, jako kapucyn, mocno odstawał od miejskiej mody. Po drugie, jako kwestarz, wychodził na ulice niczym owca między wilki. Nie żartuję, to nie był czas na Półwyspie Apenińskim, żeby zakonnik witany był z otwartymi rękami. Tu jednak dawał o sobie trzeci element, trzecia cecha dzisiejszego patrona, która czyniła go wyjątkowym. Otóż, kiedy był szykanowany, wyzywany czy wręcz wprost znieważany z uwagi na Tego, którego reprezentował, on nigdy się nie bronił. W czasach powszechnego rozluźnienia obyczajów i obojętności religijnej, wieku ruchów rewolucyjnych i antyreligijnych wystąpień, on nie wzywał współbraci do zwierania szeregów, do barykadowania się w klasztorze. Co więc robił wobec tego chaosu świata za furtą? Codziennie, cierpliwie i niezmiennie, przez 40 lat swojego życia brał na swoje barki kosz przeznaczony na dary i wychodził na ulice Genui, uzbrojony jedynie w Bożą miłość. Napotkanych ludzi pocieszał, gdy byli smutni; przypominał o celu życia człowieka, gdy się pogubili; sławił dobroć Bożą, bez względu na wszystko. Ten, który każdego dnia wychodził po jałmużnę, był jednocześnie pierwszym, który pomagał wszystkim będącym w potrzebie. A gdy spotkało go za to złe słowo lub nawet i razy, przyjmował to z pogodą i przekonaniem, że w ten sposób może upodobnić się do Chrystusa. To wytrwałe bycie świadkiem Zbawiciela, po latach sprawiło, że znała go cała Genua. Proszono go o radę, pociechę, modlitwę. Wierzono i rozpowiadano sobie, że dzięki jego modlitwie wielu doznaje niezwykłych łask i uzdrowień. On zaś, kiedy przychodzono mu dziękować, kierował wszystkich w stronę ołtarza Matki Bożej i mówił: "Idźcie do Matki Bożej i powiedzcie, że was przysłałem". Przed swoją śmiercią nasz dzisiejszy patron przepowiedział, że na jego klasztor przyjdą ciężkie dni: konwent zostanie skasowany, a zakonnicy rozpędzeni. Radził przełożonym, by zapłacić rządowi nałożony haracz. Ba, zobowiązał się nawet, że sam się o konieczną sumę postara u wszystkich dobrodziejów, których poznał, przez 40 lat kwestowania. Nie posłuchano go jednak. Jeszcze w tym samym roku, rząd zniósł klasztor, a epidemia cholery, która nawiedziła Genuę, zabrała także i jego. Kogo? Świętego Franciszka Marię z Camporosso, który zmarł 17 września 1866 roku i został pochowany na miejskim cmentarzu. Choć jednak spoczął z innymi ofiarami epidemii zasypany dla bezpieczeństwa wapnem, to już do chwały wyniesiono go najuroczyściej, jak tylko się dało na pierwszej sesji Soboru Watykańskiego II. Nic w tym jednak dziwnego, był w końcu kimś, kto odważył się wyjść do zmieniającego się świata bez żadnej broni. Jego jedynym orężem i tarczą była bowiem Boża miłość.