Nikt nie lubi malkontentów. Zazwyczaj kojarzą się nam z ponurymi osobnikami wieszczącymi nieuchronnie zbliżającą się katastrofę i porażki na każdym życiowym zakręcie. Często nie zdajemy sobie jednak sprawy z tego, że owo malkontenctwo to niekoniecznie rodzaj doraźnej pozy à la Smerf Maruda, lecz styl radzenia sobie z życiowymi wyzwaniami, które najzwyczajniej malkontentów przerastają.
Malkontentem zazwyczaj nikt się nie rodzi, choć może być tak, że negatywna, pesymistyczna postawa wynika w pewnym stopniu z temperamentu i rozwija się na jego podglebiu – zwłaszcza wtedy, gdy rodzice nie wpajali dziecku optymistycznego nastawienia. Pesymistycznego podejścia do życia nikt też raczej świadomie nie wybiera. Zazwyczaj kształtuje się ono, jako efekt stylu dominującego w środowisku, w jakim młody człowiek wzrasta. Chodzi przede wszystkim o klimat domu rodzinnego. Jeśli w podejściu rodziców dominuje negatywizm wobec rozmaitych życiowych zdarzeń – z obawy przed negatywnymi konsekwencjami odrzucają każdą rozwojową i twórczą propozycję, przejawiają zachowania nadmiernie asekuracyjne, prognozują nieuchronne porażki – wówczas dziecko dojrzewa w przekonaniu, że w istocie spełniają się tylko najczarniejsze scenariusze; że trzeba je zakładać, aby móc się przed nimi chronić. Oczywiście, czarnowidztwo rodziców nie zawsze jest zupełnie nieuzasadnione. Bywa tak, że w historii ich życia miały miejsce niepowodzenia na tyle dotkliwe, że za wszelką cenę pragną uniknąć ich powtórki w jakiejkolwiek postaci. Podobnie i dzieci, u których obserwujemy dominujące nastawienie negatywne, mogły doświadczyć wcześniej wydarzeń na tyle bolesnych, że ich wspomnienia znacząco wzmacniają konsekwencje pesymistycznej postawy rodziców. Nie zmienia to jednak faktu, że negatywny klimat rodzinnego domu, w którym wszystko postrzegane jest w czarnych barwach, wyolbrzymia się przykre sytuacje a marginalizuje znaczenie tych pozytywnych, znacząco deformuje obraz świata kształtujący się w świadomości i w przeżyciach dziecka. W efekcie wzrasta ono w poczuciu, że podstawowym stanem emocjonalnym jest smutek, a wszystkim ich decyzjom i życiowym wyborom towarzyszy coś na kształt fatum – nieuchronna konieczność błędów, niepowodzeń i poważnych problemów. Fatum nigdy nie wynagradza, a często każe, w związku z tym ludzie, których życie ukształtowało się w jego cieniu, są przekonani, że nic im się nie uda, co więcej – że wszystko musi skończyć się źle, lub przynajmniej w sposób nie dający najmniejszych powodów do radości. Bardzo często osoby żyjące w cieniu fatum reagują z lękiem na myśl o popełnieniu najmniejszych błędów i o ponoszeniu ich konsekwencji. Lęk wywołany przez ryzyko porażki wynika jednak nie tyle z samego negatywnego klimatu środowiska, w którym wzrastały, ale przede wszystkim z komunikatów, które kierowane były pod ich adresem. Jeśli bowiem nieustannie słyszymy, że nic nam się nie uda, jeśli podcina się nam skrzydła wieszcząc klęskę jakichkolwiek naszych starań lub – co gorsza – zawstydza się nas i upokarza, gdy faktycznie popełniamy błędy, wówczas trudno nam podejmować nowe wyzwania. Żyjąc w cieniu fatum dmuchamy więc na zimne i robimy wszystko, aby się nie narażać. Nie chcemy również wychylać się w relacji z Bogiem. Oprócz stałej skłonności do gaszenia entuzjazmu w kwestii powodzenia wszelkich ewangelizacyjnych, modlitewnych czy duszpasterskich akcji oraz ciągłych tendencji hamulcowych względem jakichkolwiek nowości, osoby z silnie rozwiniętym pesymizmem najzwyczajniej nie ufają Bogu. Wykrzesanie w sobie dziecięcej ufności i zawierzenie Bogu w obliczu kryzysu jest zazwyczaj ponad ich siły. Próbują raczej same odzyskać kontrolę nad sytuacją i szybko wycofać się na swoją bezpieczną, zachowawczą, smutną pozycję. Nic więc dziwnego, że ich relacja z Bogiem sprowadza się do powinności, a w miejsce głębokiej więzi pojawia się raczej skrupulatne wypełnianie prawa. Co pozostaje? Wiara w to, że Boża miłość i ludzka cierpliwość stopniowo oswoją serca osób dotkniętych trucizną pesymizmu, zamieniając ich wegetację w cieniu fatum na życie w blasku Opatrzności.