Dramat dzisiejszego patrona zaczął się w 1963 roku od listów. To niesamowite, bo dane mu było przeżyć zarówno pierwszą, jaki i druga wojnę światową.
Dramat dzisiejszego patrona zaczął się w 1963 roku od listów. To niesamowite, bo dane mu było przeżyć zarówno pierwszą, jaki i druga wojnę światową. Na własnej skórze doświadczył co to wygnanie i trud budowania powojennego świata. Jednak dopiero zwyczajne listy zaprowadziły go do więzienia i przyczyniły się do jego męczeńskiej śmierci. I wcale nie były to donosy do Służby Bezpieczeństwa na jego posługę jako proboszcza w Nowym Żmigrodzie. A przynajmniej nie na samym początku. Bo na początku bohater naszej dzisiejszej historii powrócił w roku 1945 po przymusowym wysiedleniu do swojej parafii pod wezwaniem świętych Apostołów Piotra i Pawła. Powrócił i zabrał się do pracy z pomocą ocalałych parafian. Ludzie dobrze go zapamiętali, bo trzy lata wcześniej objął ich parafię i pomimo młodego wieku – raptem 35 lat – dał się poznać jako kapłan skromny i pełen szacunku dla innych. Był przy tym odważny – w czasie hitlerowsko-sowieckiej okupacji niósł pomoc potrzebującym, pocieszał zrozpaczonych i nie wahał się upominać tych, którzy pobłądzili. Kiedy więc po okresie wysiedlenia powrócił do Nowego Żmigrodu czekało na niego nie tylko sporo pracy, ale także życzliwi mu ludzie. Pierwszym wyzwaniem były katolickie pogrzeby ofiar wojny i pomoc materialna dla poszkodowanych mieszkańców Nowego Żmigrodu, bez względu na narodowość i wyznanie. To dzięki tej inicjatywie wiele rodzin łemkowskich uniknęło wysiedlenia w ramach Akcji "Wisła". Druga w kolejności działania ze strony proboszcza była odbudowa miasteczka i parafii. Po odgruzowaniu szkolnych sal i stworzeniu klas, przyszedł czas na katechizację dzieci i młodzieży – najpierw w szkole, dopóki władze komunistyczne na to pozwalały, a potem poza nią. Od tego momentu energiczny kapłan zaczął być inwigilowany przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, a jego działalność we wschodnim pasie przygranicznym ograniczona do samego Nowego Żmigrodu. Jednak to dopiero wspomniane na wstępie listy zaprowadziły do jego uwięzienia. O co w nich chodziło? O odnowę moralną parafian w ramach prowadzonej przez Kościół w Polsce akcji tzw. "soborowych czynów dobroci". Proboszcz wysłał je do swoich parafian, zachęcając by pojednali się z Bogiem i Kościołem. Tym, którzy żyli w związkach niesakramentalnych, oferował pomoc w doprowadzeniu do ołtarza. Jednak wybrana przez kapłana forma listu, została natychmiast wykorzystana do oskarżenia go o złamanie dekretu o ochronie wolności sumienia i wyznania. Został aresztowany, wytoczono mu pokazowy proces o zmuszanie do praktyk religijnych i skazano na karę dwóch i pół roku więzienia. Nie pomogła interwencja władz diecezji przemyskiej, ani zdiagnozowany u proboszcza rak przełyku. W wyniku uwięzienia, traktowania i rozwoju choroby zmarł 21 sierpnia 1964 roku. Kto taki? Błogosławiony Władysław Findysz, prezbiter i męczennik.