To, że komunistyczna władza pod każdą szerokością geograficzną nie lubiła Kościoła, śmiało można uznać, za oczywistą oczywistość. Jednak już studiowanie sposobów, na jakie ta niechęć się manifestowała w XX wieku, zwykle uznajemy za nieistotne – w końcu, kto jak kto, ale my, to mamy ten temat historycznie doskonale przerobiony.
To, że komunistyczna władza pod każdą szerokością geograficzną nie lubiła Kościoła, śmiało można uznać, za oczywistą oczywistość. Jednak już studiowanie sposobów, na jakie ta niechęć się manifestowała w XX wieku, zwykle uznajemy za nieistotne – w końcu, kto jak kto, ale my, to mamy ten temat historycznie doskonale przerobiony. Takie myślenie to jednak objaw pychy, a pycha - w najlepszym razie - prowadzi na manowce. Dlatego polecam państwu w wielkim skrócie opowieść o mechanizmach władzy i wartości, jaką może mieć pojedynczy ludzki głos. Zacznijmy od tego, że po drugiej wojnie światowej na Słowacji, tak jak wszędzie indziej w komunistycznym raju Kościół miał zniknąć. Gdy na 28 kwietnia 1950 roku zwoływano sesję synodu w Preszowie, rzecz dotyczyć miała akurat wspólnoty grekokatolików, dla których przewidziano włączenie do Kościoła prawosławnego, całkowicie zależnego od Moskwy. Jakim jednak zaskoczeniem dla władz okazał się dzisiejszy patron, który jako biskup pomocniczy eparchii preszowskiej publicznie, w czasie obrad, odrzuca możliwość połączenia z Cerkwią i przekonuje do tego 253 z 350 kapłanów obecnych na synodzie. Płaci za to wysoką cenę – zostaje aresztowany i trafia do więzienia w Ruzinie, centralnej katowni Służby Bezpieczeństwa, gdzie usiłuje się go zmusić do konwersji i złożenia stosownych obciążających zeznań. Tortury i karcer trwają okrągły rok. Po tym czasie odbywa się pokazowy proces i biskup preszowski zostaje skazany. Za co? To nie ma tutaj żadnego znaczenia. Znaczenie ma to, że spędzi w 21 więzieniach 13 z 15 zasądzonych lat odosobnienia. Gdy w związku z bardzo złym stanem zdrowia wyjdzie na wolność, kolejne 4 lata odsiedzi w czymś na kształt aresztu domowego. Zwolnienie z niego zawdzięczać będzie dopiero Praskiej Wiośnie roku 1968. To wtedy Kościół greckokatolicki zostanie znowu zalegalizowany, a biskup pomocniczy największej na Słowacji diecezji grekokatolickiej, będzie mógł wrócić do Preszewa. W grudniu tego roku papież Paweł VI potwierdzi jego nominację na biskupa pomocniczego wszystkich grekokatolików w Czechosłowacji, a potem żelazna kurtyna znowu opadnie z hukiem. Do swojej śmierci w roku 1976 nasz dzisiejszy patron będzie pozbawiony wszelkiej władzy, opadając stopniowo z sił na skutek długoletniego uwięzienia i tortur. Jednak ten czas nie będzie dla niego bezowocny. Przeciwnie. Napisze w pewnym momencie takie słowa : „Przeszedłem przez chwile, których nie życzyłbym najgorszemu wrogowi. Tym niemniej uznaję moje więzienne dni, moje upokorzenia za wielką naukę. W więzieniu nauczyłem się, jak służyć braciom w potrzebie”. Biskupa preszowski przed śmiercią odkryje jeszcze jedną prawdę, że jego decyzja by zostać kapłanem na rodzinnej Słowacji, zamiast dołączyć do swojej mamy, której udało się uciec do Stanów Zjednoczonych, była opatrznościowa. Była zaparciem się samego siebie, wzięciem swojego krzyża i pójściem śladami Chrystusa. Z Preszowa, koło którego przyszedł na świat w roku 1904, aż po chwałę nieba. Czy wiecie państwo, kto pokonał taką długą drogę? Błogosławiony Wasyl (Bazyli) Hopko, biskup.