Tegoroczny czerwiec jest doprawdy wyjątkowy. Nie tylko dlatego, że pogodę mamy iście zwrotnikową: żar z jasnego nieba, duchota, a deszczu jak na lekarstwo. Ale też przez nasycenie wieloma doprawdy wydarzeniami, festynowymi, artystycznymi i liturgicznymi.
W kalendarzu liturgicznym dość gęsto od ważnych wspomnień i świąt: święty Antoni, Boże Ciało, Najświętszego Serca Pana Jezusa, no i świętych Piotra i Pawła. Z przestrzeni artystycznej wymienię tylko I Międzynarodowy Festiwal Muzyki Sakralnej „Mistrzowie Modlitwy Muzyką”.
Proszę mi pozwolić, że w tym ostatnim w tej części roku felietonie, bo letni program radiowy rządzi się swoimi prawami, i słusznie, podzielę się dwoma dość różnymi refleksjami. Pierwsza wywiedziona z muzyki, druga z liturgii.
Wspomniałem o tym I Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Sakralnej, bo może warto przy okazji przypomnieć sobie, co to muzyka sakralna, bo zdarza się mylić ją z liturgiczną. Termin sztuka sakralna, a więc też muzyka, odnosi się do wytworów związanych z tematyką religijną. Aby nazwać sztukę sakralną, powinna ona spełniać dwa warunki. Po pierwsze, jej tematyka musi wyrażać prawdę duchową. Po drugie, środki wyrażania odczuć powinny mieć pochodzenie duchowe.
Ten festiwal miał też myśl przewodnią: „Mistrzowie Modlitwy Muzyką”. W dziewięciu kościołach Katowic zabrzmiały utwory między innymi Mozarta, Haendla, Dvoraka i Telemanna. Jeden z koncertów odbył się w kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Katowicach. I był to koncert fortepianowy. Pianista z Bułgarii zagrał „Lata pielgrzymstwa. Rok drugi. Włochy” Ferenca Liszta. Przyznam, że po raz pierwszy usłyszałem fortepian w kościele i się nie zawiodłem.
W programie przeczytaliśmy, że tytuł „pielgrzymowanie” nawiązuje do idei człowieka wędrowca – homo viator, – który wśród niepowodzeń i radości życia podąża ku przeznaczeniu – ku zbawieniu.
Gdyby nie ten koncert nigdy bym się nie dowiedział, że w 1863 roku List napisał tak: „Mój związek z katolicyzmem sięga czasów dzieciństwa i ciągle pozostaje uczuciem ogarniającym mnie całego”. Albo, że cytuję za „Gościem.Pl”, często Liszt określany był, jako „gwiazda pop” wśród XIX-wiecznych kompozytorów, prowadził niezwykle barwne życie pełne „przygód z kobietami”. Pozwalał się oklaskiwać, czuł się jak prawdziwa „gwiazda” na scenach, z drugiej natomiast strony przejawiał wielkie zainteresowanie problematyką religijną i duchową. Przez pewien czas mieszkał w jednym z rzymskich klasztorów, a w 1865 roku z rąk papieża Piusa IX otrzymał niższe święcenia kapłańskie. I, że wielki wpływ na Liszta miał ks. Felicite de Lamennais, którego książkę „Słowa wierzącego” pochłonął jednym tchem. Wtedy też rozważał, aby zostać księdzem i napisał esej „o przyszłej muzyce kościelnej”.
Późne dzieła Liszta mają prawie wyłącznie charakter sakralny i często obecna jest nich śmierć i życie wieczne. I prawdę mówiąc w „Latach pielgrzymstwa”, słychać było to nieustanne przeplatanie się życia i umierania przez lata ziemskiego pielgrzymowania. Było o czym i nad czym pomyśleć. Bo czyż i my nie prowadzimy, jak mówił o sobie Liszt, „życia dwóch dusz”?
Nie mogę się też oprzeć, żeby nie przywołać jeszcze św. Antoniego. Przygotowując się do odpustowego kazania natrafiłem na kilka jego zdań, których aktualność, przydatność, więcej, z palącą potrzebą przypominania jest wymogiem chwili. I właściwie dopiero teraz zrozumiałem jego kaznodziejską popularność i skuteczność. Niewielu było na świecie ludzi, którzy w kilku słowach mogli wpływać na słuchających. Oj, bardzo przydałby się nam dziś ktoś taki – autentyczny, inteligentny, przenikliwy, który o najtrudniejszych sprawach potrafi mówić tak prosto, że prościej już nie można.
Powiedział kiedyś św. Antoni o sobie tak: Nie chcę osądzać tego człowieka, bo albo byłem, albo jestem, albo mogę być takim jak on. Ileż tu jest pokory, dystansu, ostrożności wobec samego siebie. Aż boli – bo byłem, jestem, albo mogę być… I ile nie dowierzania sobie, jeśli nawet nie byłem i nie jestem, to zawsze jeszcze mogę być… Oj, takie niedowierzanie sobie bardzo by nam się dziś przydało.
Czyż to nie osądzanie właśnie jest naszą największą zmorą? A powie Antoni jeszcze i tak: Nie sądź i nie karć człowieka błądzącego surowo, lecz łagodnie. Gdybyś chciał ratować człowieka ugrzęzłego w bagnie, to byś go nie wpychał, ale podnosił.
No właśnie, czyż to nie przez to osądzanie bardziej bliźnich wpychamy w bagno niż ich podnosimy? I co gorsza, staje się coraz powszechniejsze.
I na koniec zdanie dla mnie współcześnie tak prawdziwe, że aż wierzyć się nie chce, że tak dawno powiedziane: spośród wszystkich namiętności gniew całkiem widocznie przeszkadza w posługiwaniu się rozumem. Ilustracji tej prawdy nie trzeba wcale daleko szukać, są dostępne pod ręką, jak ciepłe bułeczki. A wydawać by się mogło, że ta zgubna zależność powinna być dla nas oczywista: im więcej emocji, tym mniej rozumu, a jednak nie jest.
Może więc to właśnie gniew, rozedrgane emocje przeszkadzają nam w posługiwaniu się rozumem? I może też czas już najwyższy, żeby tę przeszkodę zacząć omijać i jś usuwać?
A jak? Rada jest chyba dość prosta: unikajmy hałasu. Więcej ciszy. Cisza uspokaja, odpręża, rozluźnia napięcie i stres. Natura: śpiew ptaków, szum wiatru, morza dają wytchnienie, a hałas wzmaga agresję, niepokój, wybuchowość i gniew.
Im większy hałas, tym więcej gniewu. A im więcej ciszy, tym też więcej rozumu.
Jeśli więc mogę, to na lato, na urlop i wakacje życzę Państwu wybierania miejsc gdzie więcej ciszy, a mniej hałasu.
Dziś dziękuję już za uwagę i do usłyszenia we wrześniu. ks. Piotr Brząkalik