Niektórzy żartobliwie kwitują ich postawę, podśpiewując: „Nie ma to jak u mamy”. Inni, bardziej złośliwi, nazywają „maminsynkiem” lub „córunią tatunia”. W rzeczywistości jednak nie o żarty i nie o złośliwość tu chodzi. Problem jest bardziej poważny.
Rzecz dotyczy symbiotycznych relacji, które w takiej czy postaci dają się zaobserwować w niejednym współczesnym systemie rodzinnym, a raczej – w tym, co często z owych systemów pozostało. Chyba nie ma dziś środowiska, szkoły, czy grupy rówieśniczej, w których nie pojawiałyby się dzieci pozostające w silnej relacji zależności od swoich rodziców lub też od jednego z nich. W wypadku chłopców to często jest matka podczas gdy ojciec sprawia wrażenie wycofanego, emocjonalnie niedostępnego lub faktycznie jest nieobecny. Problemem jednak nie jest wyłącznie deficyt ojcostwa, choć psychologowie i duszpasterze biją w tej kwestii na alarm. Dramat zaczyna się wtedy, gdy rodzice, zazwyczaj jeden z nich, nadmiernie przytrzymuje przy sobie dziecko – zazwyczaj kosztem relacji ze współmałżonkiem. Powodem są często rozmaite małżeńskie problemy, relacyjne frustracje lub inne jeszcze trudności, które uruchamiają w rodzicach tego rodzaju symbiotyczne zachowania. Zdarza się wiec, że któryś z nich zaczyna traktować dziecko jak partnera; zwierza mu się ze swoich spraw, małżeńskich problemów czy innych trudności; pochłania go sobą, odciągając często od relacji rówieśniczy i traktując inne osoby jako rywali w walce o prawo do emocji swego dziecka. Toksyczna więź, która wówczas powstaje, zbudowana jest z systemu subtelnych manipulacji i oparta niejednokrotnie na poczuciu winy, które rodzic wzbudza w dziecku, gdy próbuje się ono wybić na emocjonalną niepodległość. W końcu więc przestaje próbować, a jego zlanie z rodzicem powiększa się w miarę rosnącego poczucia bezradności. Symbiotyczni rodzice nie pozwalają dziecku na stosowne do wieku odseparowanie, na postawienie granic, stosując w zamian system kar lub wzbudzając poczucie winy. Doprowadzają w ten sposób do sytuacji, gdy dziecko, później młody człowiek, a na końcu dorosły mężczyzna lub dojrzała kobieta nie są w stanie żyć i funkcjonować bez stałego, bliskiego kontaktu z nimi lub z kimś, kto w przyszłości zajmie ich miejsce. Zresztą, wejście w dojrzałą, nieuwarunkowaną przez symbiozę z rodzicem relację jest w wypadku takich osób bardzo trudne a nierzadko nawet niemożliwe. Dlaczego? Bo nie przeżywają siebie jako w pełni odrębnych osób – nie są w stanie funkcjonować samodzielnie, bez ścisłego kontaktu z rodzicem lub z inną bliską osobą i nawet jako dorośli potrzebują nieustannie potwierdzać u nich swe wybory, decyzje, poglądy, a nawet sposób myślenia. Niejednokrotnie bywa to dla nich źródłem wielu cierpień. Ich nie w pełni rozwinięte ja nie pozwala w dojrzały sposób odgraniczyć się od drugiego człowieka i żyć na własną rękę. Wszelkie tego rodzaju próby budzą dojmujące uczucie pustki, bezradność i lęk. Jeśli więc emocjonalne uwikłanie dotyczy relacji z rodzicami, to właśnie swoich rodziców, a nie np. współmałżonka prosić będą o radę. Z nimi skonsultują najważniejsze życiowe decyzje, korzystając z każdej okazji do rozmowy i zwierzeń. A gdy ta przetrwała symbioza zacznie uszkadzać ich dorosłe życie rodzinne i relacje małżeńskie, porzucą je, wracając do rodziców, do rodzinnego domu, do pierwotnego środowiska swoich uwikłań. W taki sposób rozpadło się już niejedno małżeństwo. Okazuje się bowiem, że dorośli mężczyźni okazują się być emocjonalnie niedojrzałymi, zależnymi chłopcami, a kobiety – małymi dziewczynkami niezdolnymi do wyjścia z toksycznego systemu rodzinnego lub wprost – do odseparowania się od któregoś z rodziców. Tymczasem Pismo Święte mówi wyraźnie: „Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem” (Mt 19, 5). Bóg nie pragnie dla nas przetrwałej symbiozy, ale wolności; nie chce, abyśmy do końca dni żyli kleszczach lęku generowanego przez nasze nie w pełni wykształcone ja, lecz abyśmy decydowali o sobie w sposób autonomiczny. Dlatego powoli, przez rozmaite zdarzenia i sytuacje życiowe będzie nas wychowywał do wolności. Nie jest to droga łatwa i często nawiedzana rozmaitymi kryzysami. Nic dziwnego. Biblijny bogacz do królestwa niebieskiego musiał wejść przez ucho igielne; współczesne ofiary symbiotycznych uwiązań – przez wąskie ucho separacyjnych kryzysów, z których jednak, paradoksalnie, każdy może być szansą, kolejnym stopniem we wspinaczce na górę niezależności. Ostatecznie bowiem w tej kwestii wiele zależy także od nas samych.