Jeden jest franciszkaninem, drugi - księdzem diecezjalnym. Zostali wyświęceni na kapłanów tydzień po tygodniu. Wspólnie odprawili Mszę św. prymicyjną w kościele Miłosierdzia Bożego na zakopiańskich Chramcówkach.
Marek, rocznik 1990, dwa lata studiował lingwistykę stosowaną w Krakowie, zanim wstąpił do zakonu franciszkanów konwentualnych. Studia nie dawały mu satysfakcji, wciąż zmagał się z wewnętrznym niepokojem, który próbował ukoić w górach. To właśnie na szlaku usłyszał wyraźnie głos Boga. Jednak nie od razu wybrał życie zakonne. Do męskiej decyzji zmobilizowała go mama. – Powiedziała mi: ile można po halach ganiać i chwalić Pana, czas coś postanowić – wspomina świeżo upieczony kapłan franciszkański.
Michał jest o trzy lata młodszy. Bardzo chciał być franciszkaninem, ale zanim podjął decyzję, rozpoczął studia na AWF, żeby wypróbować, czy wytrwa. Wciąż, w różnych sytuacjach życiowych, towarzyszyły mu słowa: „Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem”. Gdy po roku rzucił studia i – nadal zastanawiając się, co dalej – zaczął pracę w fast foodzie, Pan Bóg nie szczędził mu znaków. W końcu przy kasie zobaczył kobietę z przypinką "Szukałem was". – Powiedziałem Mu wtedy: już dosyć, rozumiem! – opowiada. Na pytanie, dlaczego ostatecznie trafił do diecezjalnego seminarium w Krakowie, rzuca krótko: – To Pan Bóg prowadzi.
Są o tym przekonani rodzice obu braci. – Nie przeszkadzali Panu Bogu – mówi Marek, zapytany o ich reakcje na plany jedynych dzieci. Dużo się w tym czasie modlili, wspierali ich. – Nie mamy rodzeństwa. Gdy ktoś, nie wiedząc, że przygotowujemy się do święceń, pytał naszą mamę o wnuki, ona odpowiadała: Mam nadzieję, że nigdy ich nie będę miała – śmieje się franciszkanin Marek.
To on jako licealista zakradał się do wyremontowanej piwniczki, w której rodzina niegdyś przechowywała węgiel. Mama myślała, że chłopak popija w ukryciu wino, a on zamykał się tam, by się modlić. – Jak w ewangelicznej izdebce – dodaje.
– Jesteśmy jak apostołowie Andrzej i Piotr – opisuje braterską relację. To Marek stał się Andrzejem dla Michała i przyprowadził go do Jezusa. – Byłem kiedyś niedobrym bratem. Biłem go, mówiłem mu niedobre rzeczy, ale kiedyś poszedłem do spowiedzi i wszystko się zmieniło. Zrozumiałem, że musimy dbać o naszą więź – przyznaje.
– W domu rodzinnym mamy na strychu wspólny pokój. Wiele nocy przegadaliśmy o tym, czego chce od nas Pan Bóg – wspomina Michał. A Marek dodaje: – Ja wiem, że Jezus był wtedy z nami, w tych rozmowach.
Kto jeszcze jest ważny? Dziadek. Przeżył z babcią ponad 60 lat w szczęśliwym małżeństwie. – Kochali się jak u Karola Wojtyły w „Miłości i odpowiedzialności”. Byli dla siebie bezinteresownym darem – opowiada Marek. Babcia nie żyje od dwóch lat, ale dziadek nie przestaje rozważać słów przysięgi małżeńskiej. – Jest silny. Był kiedyś ochotniczym ratownikiem TOPR. Ma 87 lat i wciąż chodzi po górach. Gdyby nie to, że przeszedł operację biodra, zaliczyłby 80 pełnych sezonów biegówek – wylicza z podziwem. Do dziś pamięta go klęczącego w bazylice na Franciszkańskiej, jego pochyloną głowę ukrytą w spracowanych dłoniach i modlitwę w czasie ślubów wieczystych starszego wnuka. – Czułem moc tej modlitwy, jej siłę – mówi.
Ojciec Marek Kowalcze zafascynowany jest św. Janem Pawłem II. – To prorok – mówi krótko. Ksiądz Michał Kowalcze, wciąż pod wpływem franciszkańskiego charyzmatu, zapatrzył się w św. Maksymiliana, który nauczył go kochać Maryję. – Choć tak naprawdę, co to znaczy mieć z Nią relację, zrozumiałem dzięki świeckiej osobie. Marcin nie ma relacji z Niepokalaną, z Matką Bożą. On po prostu ma Mamę – wyjaśnia.
Ksiądz Michał otrzymał święcenia kapłańskie w sobotę 25 maja w katedrze na Wawelu. Ojciec Marek – tydzień później w bazylice franciszkańskiej. Wspólnie odprawili Mszę prymicyjną w rodzinnej parafii Miłosierdzia Bożego na zakopiańskich Chramcówkach. Mają świadomość, że ich droga kapłańska rozpoczyna się w trudnym dla Kościoła czasie. – To szansa i wielka okazja do tego, by mimo wszystko świadczyć, że Bóg jest dobry – mówią.