Bakterie czają się wszędzie. Wyjście na spacer późnym popołudniem nieuchronnie grozi przeziębieniem lub napaścią, a podróż samolotem – pewną katastrofą.
I nic nie szkodzi, że samoloty rzadko spadają a pociągi – nieczęsto się wykolejają. Mój spadnie na pewno a komunikacyjna katastrofa, która kiedyś nastąpi, niewątpliwie dosięgnie mnie osobiście.
To oczywiście nieco prześmiewcza wizja smutnej rzeczywistości, która bywa udziałem niejednego z nas. Życie w ciągłym lęku przed katastrofą, zagrożeniem, chorobą lub zranieniem, które mogą nam się przydarzyć i którym próbujemy profilaktycznie zapobiec. Najpierw, zazwyczaj, zapobiegały im nasze mamy lub inne bliskie osoby czasami nadmiernie strzegące nas przed światem. Nie chodzi oczywiście o normalną troskę i o rozsądne, racjonalne chronienie dzieci przed zagrożeniem, które jest obowiązkiem rodzica. Chodzi o troskliwość przerysowaną, osaczającą, lękową, która wszędzie wietrzy niebezpieczeństwo i stara się zrobić wszystko, aby przed potencjalną krzywdą zabezpieczyć. Jak to działa? Gdy rodzice żyją w przeświadczeniu, że zło czai się na każdym kroku, że los generuje ciągłe zagrożenia – zdrowotne, finansowe, społeczne – że trzeba chronić się przed wszechobecnymi chorobami, niedobrymi ludźmi i uszkadzającymi zdarzeniami, wytwarzają wokół siebie niebezpieczny klimat podatności na zranienia lub zachorowania. Dzieci wzrastające w takim klimacie stają się przesadnie czujne, mają tendencję do zamartwiania się, a najmniejszy objaw choroby traktują jak poważny problem. Gdy faktycznie pojawia się trudność zdrowotna, mogą reagować bezradnością, znacznym przygnębieniem albo silnym lękiem, a nawet paniką. Dlatego zadają sobie wiele trudu aby zapobiec zbliżającym się nieszczęściom. W konsekwencji, już jako dorośli, żywo interesują się tematem chorób, profilaktyki, zapobiegania, chronienia organizmu. Często wzorem swoich rodziców poświęcają wiele czasu na wizyty u lekarza, skrupulatne śledzenie stanu własnego zdrowia, na długie rozmowy o chorobach przy stole, albo też – w nieco innym aspekcie – na zapobiegliwe odkładanie pieniędzy na czarną godzinę, skrupulatne ubezpieczanie się od wszelkich możliwych wypadków, unikanie wszystkiego, co mogłoby generować potencjalne nieszczęście. Nic dziwnego, że życie w takim napięciu często działa jak samospełniająca się przepowiednia. Niepokój rodzi stres, a ten z kolei może stanowić podłoże rozmaitych chorób somatycznych, co tylko pogłębia poczucie, że obawy były słuszne i wpędza osobę dotknięte podatnością na zranienie lub zachorowanie w jeszcze bardziej uszkadzający mechanizm napięć. Oczywiście, u jego podstaw może być także faktyczne, traumatyczne zdarzenie, które na tyle mocno zapisało się w przeżyciach osoby nim dotkniętej, że uruchomiło silną nadwrażliwość i przekonanie, że rozmaite tragedie są nie tylko możliwe, ale w także wielce prawdopodobne. Zazwyczaj jednak nadmiarowy lęk przed nadchodzącym nieszczęściem czerpiemy ze środowiska, które nas w takim duchu ukształtowało. Nic więc dziwnego, że remedium na potencjalne bolączki staje się dla nas także Bóg. Nie chodzi przy tym o sytuację, gdy dotknięci faktyczną choroba prosimy Boga z ufnością o uzdrowienie. Chodzi raczej o naszą fundamentalną nieufność i o przesadne skupienie na sobie – na własnym samopoczuciu, komforcie, na bezpiecznej doczesności – w które próbujemy wmanipulować Boga. Przestaje On być wówczas dla nas Tym, komu z ufnością powierzamy naszą przyszłość, zwracając się do Niego zarówno w potrzebie, ale i bez potrzeby, jak do bliskiego nam przyjaciela. Staje się natomiast czymś na kształt duchowego antybiotyku, gdy choroba się rozwija, lub leku zapobiegającego jej powstawaniu. Aplikujemy go sobie właśnie w takim celu – aby czuć się dobrze, aby się zabezpieczyć, aby ocalić swą doczesność, której kurczowo się trzymamy – czasami kosztem wieczności. Nic dziwnego, że Bóg nierzadko pozwala nam skonfrontować się z naszą chorobą. Bynajmniej nie dlatego, że chce jej dla nas, ale po to, aby przywrócić nam właściwą miarę i tę fundamentalną świadomość, że w rzeczywistości prawdziwe życie zaczyna się dopiero po śmierci.