Mamy dzisiaj wielkie święto. Święto, które ma nam przypomnieć prawdziwy sens naszej pracy.
Mamy dzisiaj wielkie święto. Święto, które ma nam przypomnieć prawdziwy sens naszej pracy. Święto, które wzywa nas do codziennego uświęcania tego, czym się zawodowo zajmujemy. W końcu święto, które w pełnionych przez nas codziennych obowiązkach dostrzega drogę, która prowadzi nas do nieba. A przynajmniej może zaprowadzić, jeżeli tylko zechcemy pomyśleć tak o naszej pracy. I oczywiście w związku z tak realizowanym powołaniem do świętości mamy także dzisiaj wyjątkowego patrona. Urodził się we Francji w roku 1822 i na początku uradował swoich rodziców tym, że zamierzał zostać kapłanem. Bo w tamtym czasie, nawet po Rewolucji Francuskiej, kapłaństwo wydawało się być stabilnym i poważanym zajęciem dla młodego człowieka. Gdy jednak bohater naszej dzisiejszej historii osiągnął wiek 24 lat, na jego bliskich padł blady strach. Okazało się bowiem, że swoje powołanie chciał zrealizować nie w ojczyźnie i nie na ciepłej, kurialnej posadzie, ale w piekle. W upale, w udręce, w obliczu zadekretowanej nienawiści. Czyli w Wietnamie, który pod panowaniem cesarza Minh-Manga i jego syna, w prześladowaniach chrześcijan przekroczył liczbę100 tysięcy ofiar. Nic dziwnego, że rodzina dzisiejszego patrona ze wszystkich sił starała się zablokować jego wyjazd misyjny. On jednak dopiął swego – stał się członkiem paryskiego Stowarzyszenia Misji Zagranicznych, przyjął kapłańskie świecenia i jeszcze tego samego, 1847 roku, wyruszył do Wietnamu. „Dobry Bóg udzieli mi łaski męczeństwa; codziennie go o to proszę” - pisał w listach, które nam po nim pozostały. Tak, on swoje powołanie, swoją posługę w Kościele, swoja pracę dla zbawienia dusz potraktował do granic radykalnie. Nota bene jego praca pośród tamtejszych 16.000 ukrywających się chrześcijan, nad którymi sprawował duszpasterską opiekę, trwała krótko – ledwie 4 lata. Ale nikt, nawet jego oprawcy, nie potrafili przejść obok niego obojętnie. Jego radykalizm i zapał sprawił oczywiście, że znaleźli się tacy, którzy bardzo chcieli uprzykrzyć mu ostatnie chwile na ziemi przed wykonaniem na nim wyroku śmierci. Ale byli i tacy, którzy zafascynowani jego postawą wywalczyli dla niego bardziej ludzkie warunki uwięzienia. Tym ostatnim powiedział przed śmiercią : „Będę was pamiętał po mojej śmierci, ale jeśli chcecie być szczęśliwi, szukajcie wioski zamieszkałej przez chrześcijan i nawróćcie się”. Jeszcze zanim kat ściął mu głowę ukląkł na ziemi, pocałował krucyfiks i powiedział: „Pospiesz się i wypełnij swój obowiązek”. Był 1 maja 1851 roku. „Bardzo cierpię, ale u stóp krzyża ... Co może być słodszego?” przeczytamy w jednym z ocalałych po nim listów. Czy wiecie państwo, kto napisał te słowa? Święty August Schoeffler, jeden ze 117 męczenników z Wietnamu.