Były czasy, kiedy św. Józef to przede wszystkim patron robotników. Potem został patronem rzemieślników rozumianych, jako pracodawca i pracownik w jednej osobie, albo w konfiguracji rodzinnej.
Ponieważ przemiany społeczno gospodarcze są coraz szybsze przyszło mi do głowy, że chyba już czas na kolejną zmianę patronackiej dedykacji św. Józefa. Zupełnie bowiem zapomniani zostali pracodawcy.
A przecież pracodawca to też pracujący. Mówiąc o pracodawcach nie myślę tylko o tych średnich czy wielkich przedsiębiorcach. Mam na myśli też tych korporacyjnych, samorządowych, ze spółek Skarbu Państwa, czy wprost państwowych. Odnoszę bowiem takie wrażenie, że jeśli mowa dziś o pracodawczych standardach, o ich przestrzeganiu i podnoszeniu, to wymagamy ich przede wszystkim od tych prywatnych i pewno słusznie. Ci korporacyjni są jakby poza tą logika, a nad tymi samorządowo państwowymi rozpościera się polityczno partyjny parasol ochronny aktualnie rządzących zwijany albo wraz z przegranymi wyborami bądź razem z wewnątrzpartyjnymi przepychankami. Pomyślałem więc, że czas, żeby św. Józef stał się patronem pracobiorców i pracodawców, a może lepiej jednym tylko słowem pracujących?
W mojej ulubionej przypowieści o synu marnotrawnym ten młodszy wspominając swój dom mówi tak: iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba. Innymi słowy, ojciec był pracodawcą, zatrudniał do pracy najemnej. A najemnicy mieli pod dostatkiem chleba, co by znaczyło, że nie tylko dobrze, ale i z nawiązką pracowali, skoro oprócz wynagrodzenia byli dodatkowo zaopiekowani przez pracodawcę.
To wzorcowa relacja pracodawca – pracownik. Wystarczy zastosować i to bez nakładowo, a nie potrzebne będą dodatki motywacyjne i zakładanie związków zawodowych. Tylko, kto by tam dziś stosował jakieś biblijne wzorce, i to jeszcze społeczne.
Nie wiem jak słuchacze, ale ja słyszę coraz głośniejsze zgrzyty w relacjach pracodawczo pracowniczych i wewnątrz społecznych.
Pewną podpowiedź znalazłem w Tygodniku Powszechnym w tekście Szymona Hołowni „Teraz albo nigdy”. Pisze tak: Jezusa nie interesuje satysfakcja, którą dałby swoim uczniom, wybrawszy się do Piłata i Sanhedrynu i pokazawszy im – rzecz jasna wyłącznie po to, aby „dać świadectwo prawdzie” – jakiś gest Kozakiewicza. Nie organizuje warsztatów HR i PR dla tych, którzy za chwilę staną się filarami Kościoła. Nie realizuje zaprawianego triumfem planu, a cały zanurza się w relacje, pielęgnuje je.
Jest o czym pomyśleć, bo zdaje się, że w tych relacjach pracodawczo pracowniczych, państwowo pracodawczych, rządowo samorządowych i wewnątrz społecznych najważniejsza jest własna satysfakcja no i oczywiście święta racja, żeby nie powiedzieć świętokradzka, pokazywana mniej czy bardziej demonstracyjnie gestem Kozakiewicza.
A czyż patrzenie na siebie oczyma HR – zasobami ludzkimi, w domyśle zarządzania nimi nie zadomowiło się już na dobre? Nie tylko w korporacjach zresztą. A logika PR – kreowania wizerunku, robienia wrażenia czyż nie święci sukcesów? Teraz wszystko jest podporządkowane wizerunkowi, robieniu wrażenia i nie wyglądem, strojem, ale tym co się mówi i jak się mówi. Nie ważne, czy ma się coś do powiedzenia, można nie mieć nic, a to coraz częstsze przypadki, publiczne i medialne, ważne żeby robić wrażenie.
Więcej, jesteśmy świadkami triumfalnego mówienia, a właściwie przemawiania tylko do swoich, wyborców, elektoratu, popleczników, a bywa, że i tu i ówdzie nawet z ambony bardziej się przemawia niż głosi, i też oczywiście do tych swoich. Czas, żeby nadużywający słowa na ambonie i poza amboną prosili, jak Siostra Faustyna: aby mój język był miłosierny, bym nigdy nie mówiła ujemnie o bliźnich, ale dla każdego miała słowo pociechy i przebaczenia. I jeszcze za Tymoteuszem, czy to nie o nas przypadkiem: zdrowej nauki już nie znosimy, ale według własnych pożądań - ponieważ uszy nas świerzbią - mnożymy sobie nauczycieli, a ja dodam, żeby mówili, co chcemy słyszeć nie tylko na konwencjach, i z ambon niestety też.
Być może jedni zewrą szeregi, by władzę utrzymać, inni, żeby ją zdobyć, być może jedni poczują się prawdziwszymi katolikami i patriotami od tamtych, być może… I takich być może jest całkiem sporo. Tyle tylko, że gubimy, a nawet niszczymy to, na czym Jezusowi tak bardzo zależało – relacje. Te między ludzkie i między sąsiedzkie, między rodzinno towarzyskie, między i wewnątrz społeczno partyjne, a i wewnątrz kościele też.
I na koniec, za Ewangelią, że jeśli miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią? A zdaje się, że tak właśnie jest teraz między nami. Miłujemy, lubimy, cenimy, szanujemy tylko tych, którzy nas kochają, lubią cenią i szanują. Pozdrawiamy, dbamy, popieramy i nagradzamy tylko tych, którzy nas pozdrawiają, o nas dbają, nas popierają i nagradzają.
Tylko, co w tym szczególnego? I ile ma to wspólnego z wiarą i chrześcijaństwem, na które tak chętnie się powołujemy zadowoleni okazjonalną obrzędowością, a którego brak innym tak ochoczo wytykamy?