Zaraz, natychmiast, teraz. Muszą mieć wszystko od razu, bez najmniejszej zwłoki. Dlaczego?
Bo nie potrafią pomieścić w sobie dyskomfortu oczekiwania. Bo nie umieją odraczać nagrody. I nie chodzi bynajmniej o małe dzieci, które na rozmaity sposób – świadomie bądź nie – testują wytrzymałość swoich rodziców. Chodzi o dorosłe dzieci, które w podobny sposób próbują sprawdzać Pana Boga.
Zdumiewające jest, jak wiele z tego zostaje w nas i ujawnia się w dorosłym życiu. Maluch, któremu nie stawiano mądrych granic, którego nie uczono samokontroli i samodyscypliny, kiedyś dorośnie, ale w głębi serca pozostanie wciąż roszczeniowym dzieciakiem. Nie chodzi przy tym o opresyjny, przemocowy styl wychowania, w którym apodyktycznie narzuca się wyśrubowane wymagania, używając tym samym dziecka do realizacji własnych ambicji lub opracowywania osobistych lęków. Chodzi natomiast o mądre, wyważone, konsekwentne i cierpliwe stawianie granic – o dopasowywanie ich do tempa rozwoju dziecka, o naukę odpowiedzialności. Właśnie odpowiedzialność zawiera także umiejętność rezygnacji z siebie, z własnych potrzeb – gotowość do poświęcenia, a nawet czasami – do ofiary, którą trzeba złożyć z własnych zachcianek. Życie przecież wielokrotnie stawia nas i będzie stawiać w takich sytuacjach. Szkoła odpowiedzialności zaczyna się więc od samego początku i łączy się integralnie z potrzebą granic. Mały roszczeniowiec, któremu granic nie stawiano, i który nauczył się zarządzać rodzicami przez krzyk płacz, czy tupanie nogami, wyrośnie na dużego roszczeniowca, który być może nie zrobi już sceny na środku sklepu z zabawkami, ale w głębi wciąż pozostanie małym dzieciakiem, przekonanym, że wszystko mu się należy. Będzie więc dalej zarządzał przez konflikt. Despotyczny, omnipotentny, narcystyczny – ot, szef, którego w pracy lepiej unikać i dusza towarzystwa, przy której lepiej się nie odzywać. Świat zna przykłady takich narcyzów. Nie chodzi jednak o to, aby kogokolwiek obwiniać: dzieci, że wzięły to, co dostały – świat bez ograniczeń, bez kryteriów, złożony z zachcianek a nie z wartości; rodziców, że dawali jak umieli, nie zdając sobie sprawy, że nadmiar bywa nie mniej uszkadzający, niż niedostatek, a zachcianka – gdy zawsze jest zaspokajana – staje się regułą, wymogiem i żądaniem. Chodzi o to, żeby zobaczyć, co taka roszczeniowość powoduje w nas – także w naszej relacji z Panem Bogiem.
Chcemy tego, czy nie chcemy, Bogiem manipulować nie jesteśmy w stanie. Nie złapiemy Go więc w pułapkę naszego tupania nogami, emocjonalnych manipulacji, fochów, pretensji i zagrań w stylu: „Jak mi nie pomożesz, to się zabiję”. Nie tylko dlatego, że Bóg jest doskonałym pedagogiem, że zna nas na wylot i świetnie rozumie działające w nas mechanizmy. Także dlatego, że głęboko nas kocha i autentycznie troszczy się o nasze zbawienie. Cierpliwie więc i z całą miłosną konsekwencją wychowuje małe dziecko w nas, prowadząc je ku duchowej dojrzałości. Nie jest to dla nas łatwy proces. Roszczeniowiec w nas gryzie, buntuje się i kopie. Nie potrafi oczekiwać, więc domaga się natychmiastowej nagrody. A ponieważ nie umie jej odraczać, oczekuje szybkich i łatwych efektów. Dlatego często stoi w miejscu. Życie duchowe zbudowane jest bowiem z szeregu rozłożonych w czasie procesów, które wymagają od nas pokory, cierpliwości, zaufania i uległości. Brak natychmiastowych efektów nie jest wyrazem braku Bożej troski, ale przejawem Jego mądrości. Im szybciej zgodzimy się na to, tym prędzej pożegnamy małego roszczeniowca w nas. To jeden z wymogów duchowego rozwoju. Nie warto z nim walczyć. W efekcie może się bowiem okazać, że, jedyne, z czym zapukamy do bram wieczności, to skrupulatnie wypełniona księga skarg i wniosków. Szkoda byłoby więc w taki sposób zmarnować podarowany nam czas.