6 kwietnia nie tylko ludzie z „Towarzystwa Ciemnych Typów” świętują urodziny Pier Giorgio Frassatiego.
Coraz bardziej żyje nimi cały świat. Przy tej okazji muszę Państwu opowiedzieć o początku jednej z moich podróży do Rzymu.
Kiedy wysiadaliśmy z kolegą fotoreporterem na stacji kolejki Trastrevere, żeby przesiąść się na autobus, przyszło mi do głowy, że niedaleko stąd mieszka Wanda Gawrońska, której wujkiem jest Pier Giorgio Frassati, jeden z moich ulubionych świętych. Podobnie jak św. Mała Tereska i św. Rita, bardzo szybko wysłuchuje proszących.
- Trzeba do Niej zajrzeć – poczułam potrzebę sięgnięcia po telefon. A tu nagle on sam odzezwał się w mojej kieszeni i usłyszałam głos pani Wandy, która dowiedziała się, że tu jestem od znajomego księdza Krzysztofa Nowrota z Rybnika. Założył w Polsce „Towarzystwo Ciemnych Typów”, które wymyślił kiedyś Pier Giorgio, a ja niedawno o nim pisałam.
Za radą pani Wandy wysiedlismy blisko bazyliki Santa Maria Trastrevere, gdzie mieszka. Jak się okazało swoje mieszkanie na najwyższym piętrze kupiła w latach 60-tych za pieniądze uzyskane za fotoreportaż w daczy Chruszczowa, gdzie jakimś trafem znalazła się jako jedyna fotoreporterka z Europy Zachodniej.
Z jego balkonu mogliśmy oglądać wieczne miasto – mając na wysokości oczu wieże kościoła Santa Maria, a w oddali banię kopuły bazyliki św. Piotra. Rozmawialiśmy, oczywiście, o Pier Giorgiu i o tym, jak poprzez ludzi potrzebujących, którym pomagał jak nasz Brat Albert, kochał Pana Boga.
– On wszystko robił z miłości do Niego – zamyśla się pani Wanda.
– Chyba na tym polega świętość – powiedziałam. Właściwie cały cykl moich ostatnich reportaży dotyczył takich świętych jeszcze niekanonizowanych, którzy tu na ziemi, mają przeczucie obecności Boga. Muszę przyznać, że sama już coraz rzadziej pytam Kto mnie do nich prowadzi.
Przy różnych okazjach, kiedy czytam w prasie teksty bez wiary, nadziei i miłości, zastanawiam się dlaczego nas, dziennikarzy, dopuszczono do komputera czyli, jak to kiedyś mówiono – pióra. Każdy kto po nie sięga powinien wiedzieć, że najważniejsze by, parafrazując wiersz Adama Zagajewskiego, „próbować opiewać okaleczony świat”, a nie dodawać mu ran.
Jestem dziennikarzem albo inaczej - służącym. Staram się jak najlepiej służyć tym, których opisuję. Wpuszczają mnie do swoich domów. Pod ich okiem próbuję je porządkować, a czasem wspólnie zastanawiamy się jak to zrobić. Pytam gdzie, co i jak ustawić, a oni odpowiadają, a potem widzą jaki ład panuje w ich życiu. Choć przedtem o tym nie wiedzieli. Staję się świadkiem zwierzeń, podobnych do tych, które, przypuszczam, wysłuchują księża przez kratki konfesjonału. Dlatego, jak żartujemy z kolegami fotoreporterami, potrzebujemy osobistego kapelana.
Próbujemy opiewać dzieje naszych bohaterów. Zasługują na to za dzielność zwierzeń, odwagę stawania w prawdzie, decyzję, jakby powiedział Czesław Miłosz – zdjęcia przyłbicy i pokazania twarzy. (Nasz noblista radził mi kiedyś, żebym nie wstydziła się przyznawać w wierszach, że jestem kobietą – „Niech pani zdejmie przyłbicę i pokaże kim jest” – uczył mnie) .
Nawet kiedy są słabi, chorują przewlekle, opiekują się ciężko chorymi, narzekają na to, że tracą siły, to dodają innym otuchy. Niejednokrotnie po wyjściu z ich domów wymieniamy się z fotoreporterem refleksją: „Ale to były rekolekcje” .