Pod koniec odwiedzin duszpasterskich w jednym z domów, wikary pyta gospodyni: „Przepraszam, czy mogę jeszcze skorzystać z toalety?”.
Oczy wiekowej już i wielce szacownej Pani domu stają się ogromne ze zdumienia: „Jak to, a Ksiądz dobrodziej też musi? Musi – odpowiada wikary – ale rzadziej”. To oczywiście anegdotyczna już historia i nawet trudno dociec, czy prawdziwa. Ale dobrze oddaje mentalną pułapkę, w którą wielu z nas już dawno dało się złapać. I dziś mamy tego konsekwencje.
Mają być eteryczni, nieomal niedotykalni, zwiewni, ulotni, aseksualni. Oczy do góry wzniesione i nabożnie wywrócone, ręce załamane nad człowieczą dolą i niedolą. Nieskazitelni. Wszystko, co ludzkie, powinno być im obce, a przynajmniej to, co jakoś tak „wstydliwie” ludzkie – toaleta, fizjologia, biologia. „Ksiądz, taki z powołania, to nie ma pożądania, bo mu to Pan Bóg zabiera” – to słowa mężczyzny z wyższym wykształceniem, na dobrym stanowisku – specjalisty w swojej branży – zasłyszane przeze mnie osobiście w bezpośredniej rozmowie. „Szafarz świecki? On nie powinien komunii świętej rozdawać. No jakże to tak – wieczorem w sypialni swoją babę obmacuje, a potem ciało Pana Jezusa brać będzie do ręki? Ksiądz, to co innego” – to z kolei pogląd pewnej poczciwej starszej Pani, którą nota bene bardzo szanuję. Jak to się stało, że w jakiejś mierze uwierzyliśmy w taką narrację? Co gorsza, że wierzą w nią także często sami księża, siostry zakonne; że staliśmy się jej zakładnikami? Oczywiście, nie chodzi tu o wiarę opracowaną na poziomie intelektualnym – o świadome hołdowanie tego rodzaju stereotypom i przesądom. Na tym poziomie często przecież je obśmiewamy, a duchowieństwo same czyni je przedmiotem życzliwych żartów. Chodzi o coś znacznie głębszego – o rodzaj ugruntowanych w nas, głębokich i automatycznych niemal przeświadczeń, że świętość i szeroko rozumiana biologia nie idą w parze, że ksiądz nie powinien żyć w tej niższej sferze, a tym bardziej – doświadczać w niej jakichkolwiek trudności. Można więc wyczuć społeczne oczekiwanie, że osoby duchowne będą istotami eterycznymi, ukrywającymi swą bezcielesność za zasłoną sutanny bądź stroju zakonnego. Tym większe pojawia się rozczarowanie i oburzenie, gdy okazuje się, że jest inaczej. Pytam się więc, co skrywa tego rodzaju oburzenie? Czy tylko gniew z powodu zła popełnionego przez żywego człowieka? A może także nasze sfrustrowane oczekiwania?
Gdzie zatem tkwi problem? Po części w nas, po części w systemie, w którym żyjemy i w środowisku, z którego się wywodzimy. Paradoksalnie, w świecie przesyconych erotyzmem mediów, w dobie zalanych rozmaitymi postaciami naturalizmu portali społecznościowych, nie potrafimy normalnie, spokojnie, bezpiecznie rozmawiać z naszymi dziećmi o płciowości seksualności, o pięknie intymności ale także o zagrożeniach, do których może prowadzić przedmiotowe traktowanie cielesności. Wolimy często wydać ich na pastwę wątpliwej jakości autoedukacji, rozmaitych pornotreści lub – co gorsza – nawiedzonych seksedukatorów spod znaku obyczajowej rewolucji. Zanim podniesiemy więc słuszne zresztą larum na temat pedofilskich skandali, zobaczmy skąd się wzięli ich sprawcy. Z powietrza? Tak im się zrobiło, gdy do seminarium poszli? Co za naiwność. Otóż sprawcy, szanowni Państwo, żyją w nas – w naszych rodzinach, w naszych relacjach z dziećmi, w deficytach miłości, bliskości, uwagi, czułości, których niejednokrotnie doświadczają dzieci rodziców emocjonalnie przy nich nieobecnych, zajętych własnym światem, sprawami, karierą. Proszę mi wybaczyć – nie mam zamiaru silić się teraz na jakieś tanie diagnozy. Chcę jednak zwrócić uwagę, że szeroko rozlewający się społecznie problem seksualnych nadużyć – pedofilii, molestowań, gwałtów – którego skandale w Kościele są tylko drobną, choć oczywiście (podkreślam to) absolutnie wymagającą potępienia cząstką, to nie problem samych zdarzeń ale ich przyczyn i systemowych korzeni. Co więcej, społeczne stereotypy nie pomagają – jeśli mowa teraz o osobach duchownych – należycie skontaktować się ze swą cielesnością, aby twórczo wykorzystywać jej energię i panować nad swym potrzebami, zamiast tłumić je pod przykryciem fasadowej eteryczności. Społeczeństwo nie chce ludzi w sutannach. Tęskni natomiast za aniołami. Pod tym względem wielkie wyzwania stają przed formacją seminaryjną. Nie chodzi więc o to, aby oczekiwać od przyszłych księży nieskazitelności, ale raczej – aby pomoc im odkryć, że seksualność nie musi by zagrożeniem i że tkwi w niej wielki potencjał męskości i kobiecości; aby nauczyć ich, jak można go pięknie wykorzystywać, żyjąc w czystości, w celibacie. Jestem przekonany, że celibat jest wielkim błogosławieństwem dla współczesnego świata. Ogromnie szanuję tych, którzy przeżywają go nie jako męczący dodatek do powołania, ale jako przestrzeń szczególnej obecności Boga – znak i charyzmat, którym służą. Wierzę, że może stać się to regułą, najpierw jednak muszą upaść pewne mity, stereotypy, zgubne przyzwyczajenia. Przede wszystkim te, których korzenie tkwią głęboko w nas.