W minioną sobotę Liturgia przypomniała nam fragment Ewangelii św. Łukasza, kiedy to Pan Jezus opowiada o dwóch takich, co to przyszło do świątyni, żeby się pomodlić. Pewno dobrze znamy tę opowieść.
Zwykle też słuchając jej, czy komentując zwracamy naszą uwagę na tego drugiego, nagrodzonego usprawiedliwieniem.
Muszę się Państwu przyznać, że ilekroć czytam ten opis, to tak sobie ich wyobrażam. Pierwszy, dobrze ubrany, wyprostowany jak struna, przy samych balaskach, jak równy z równym, z przekonaniem o swojej wartości, dobrze słyszalnym półgłosem recytujący swoje podziękowanie. Drugi, schowany w cieniu filara, powszednio zwyczajnie ubrany, ze spuszczonymi oczami, ledwie słyszalnie szepczący swoją prośbę.
I tak patrząc na nich oczyma wyobraźni mam takie wrażenie, że bardzo byśmy chcieli z nich dwóch ulepić dla siebie takiego trzeciego. I to takiego, żeby z tego pierwszego miał aparycję i wysoką samoocenę, a z drugiego tylko skutek - pochwałę i usprawiedliwienie. Innymi słowy, żeby przebaczenie było nagrodą za pochwalenie się, a nie za przyznanie się.
I ta logika zdaje się być już całkiem popularna. Dziś na pierwszym miejscu jest i prym wiedzie chwalenie się, kto by się tam do czegoś przyznawał. Dookoła same osiągnięcia i sukcesy, żadnych porażek i błędów.
Mnie się do tej pory wydawało, że pierwszeństwo pochwalenia się nad przyznaniem, to domena wieku dziecięcego, a im człowiek doroślejszy i dojrzalszy, tym więcej świadomości tak popełnionych błędów, jak i dystansu do osiągnięć, które nigdy nie są tylko własną zasługą.
Wystarczy posłuchać pierwszych lepszych wiadomości na jakimkolwiek kanale informacyjnym, żeby zauważyć, że tym razem zasada, że przykład idzie z góry działa w odwrotnym kierunku i z przedszkolnych dołów przykład poszedł na wysokie społeczno rządzące poziomy.
Z nieukrywanym sarkazmem powiem, że jesteśmy wyjątkowym społeczeństwem świecko-religijnym wyjątkowo też przewodzonym. Same sukcesy i powodzenia, żadnych błędów i porażek. A każde niepowodzenie, porażkę, naruszenie prawa, nawet przestępstwo, jeśli już się jakimś trafem zdarzą, da się przecież, i to łatwo, wytłumaczyć wrogimi siłami, szczuciem i odpowiedzialnością innych, brakiem stosownych przepisów, a nawet społecznym, czy instytucjonalnym dobrem.
A wszystko to, tak mi się zdaje, bierze się z tego, co podpowiada nam, o czym mówi ten pierwszy z modlących się: Boże, dziękuję ci, że nie jestem jak inni ludzie… To zdaje mi się być kluczowe.
Porównywanie się. Ono stało się siłą napędową, a dla wielu nawet obsesją. Porównywanie się jest zawsze bardzo ryzykowne. Dziś powszechnym jest znajdywanie, a nawet wynajdywanie kogoś, kto w naszych, w moich oczach jest gorszy. Przecież wszystkiemu tak w społeczeństwie, jak i Kościele winni są poprzednicy, poprzednio rządzący i zarządzający, poprzednie władze, takich czy innych szczebli, sąsiedzi, znajomi i nie znajomi. Czyż to nie tym i tamtym, naszym poprzednikom nie wytykamy i niewytykane są dokładnie te same zachowania, choć pewno zupełnie innymi słowami, o których to wspomina ten pierwszy z modlących się? On przecież nie jest jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy. Co więc im zarzuca? Ano pazerność, nieuczciwość i niemoralność. Czyż nie to właśnie zarzuca się zwykle poprzednikom, żeby pokazać się lepszymi? I tak rodzi się pycha.
A pycha, że przypomnę za definicją, to pojęcie i postawa człowieka, charakteryzująca się nadmierną wiarą we własną wartość i możliwości, a także wyniosłością. Człowiek pyszny ma nadmiernie wysoką samoocenę oraz mniemanie o sobie. Gdy jest wyniosły, towarzyszy mu zazwyczaj agresja.
Czy to wszystko, co się między nami dzieje wewnątrz i między społecznie, wewnątrz i między partyjno politycznie, i wewnątrz kościelno hierarchicznie także, to nie z pychy właśnie? Z nadmiernej wiary we własną wartość i możliwości. Z wyniosłości, z nadmiernego mniemania o sobie? Łącznie z coraz częstszą nie tylko słowną już agresją? Tylko, kto by się do tego przyznał, skoro na horyzoncie przykładów przyznawania się jak na lekarstwo.
Zawsze też znajdziemy kogoś, kto naszym zdaniem jest od nas lepszy, a wtedy grozi nam frustracja, depresja, załamanie. Przecież trzeba stale dorównywać, żeby dorównać wyglądem, figurą, sprawnością, majątkiem, wypasionymi wakacjami, i tak można by mnożyć. A bywa, że cena płacona, nie tylko pieniędzmi zresztą, za takie dorównywanie nie jest warta tego dorównania.
Tak naprawdę, to najlepiej byłoby się nie porównywać. Tylko jak tu się nie poddawać tym zmyślnym motywacjom, nawet presji otoczenia, żeby z porównywania i rywalizacji nie robić życiowej zasady?
Nie przychodzi mi do głowy nic innego, jak tylko ci dwaj modlący się. Co mam na myśli? Ano nie budować swojej lepszości na wytykaniu gorszości innym i panicznie nie uciekać przed przyznaniem się do błędu i winy.
Czego nie tylko wielkopostnie życzę sobie i każdemu, począwszy od największych do najmniejszych? A tu kolejność ma szczególniejsze niż zwykle znacznie.