Dzisiaj zrobimy rzecz nieszablonową. Przyjrzymy się bowiem życiorysowi człowieka, którego kult nie został nigdy oficjalnie zaaprobowany.
Dzisiaj zrobimy rzecz nieszablonową. Przyjrzymy się bowiem życiorysowi człowieka, którego kult nie został nigdy oficjalnie zaaprobowany. Czczono go jednak przez długie wieki w niedużej miejscowości Zwiefalten, leżącej w Niemczech, obecna Badenia-Wirtembergia. Do teraz znajdziemy tam klasztor benedyktyński ufundowany jeszcze w 1089 roku. I to tam właśnie w roku 1141 bohater naszej dzisiejszej historii został wybrany opatem. Pełnił tę funkcję nieprzerwanie przez 6 kolejnych lat, jednak to nie za jej sprawą został przez współbraci i mieszkańców miasteczka uznanym za świętego. A przynajmniej nie tylko. No bo w końcu, by niczym w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, uznać kogoś za godnego chwały ołtarzy, człowiek ten musiał jakoś zapisać się w pamięci lokalnej społeczności. I to zapisać dobrze. Dużo lepiej niż przeciętnie. Tym, co ostatecznie zadecydowało o uznaniu bohatera tej opowieści za świętego w oczach ludzi z okolic Badenii-Wirtenbergii była jego śmierć. Śmierć męczeńska, która spotkała go daleko od opactwa i nadeszła za sprawą niewiernych. Było to najprawdopodobniej 25 października 1147 roku, albo najdalej kilka dni później. Skąd to wiemy, skoro o owym człowieku nasza wiedza jest tak skąpa, że oprócz pełnionej przez niego funkcji opata i nazwiska rodowego von Steussling niewiele więcej o nim wiadomo? Ano bo akurat tego dnia pod Doryleum na terenie Anatolii doszło do największej klęski wojsk chrześcijańskich w czasie II wyprawy krzyżowej. Jej celem było odbicie z rąk muzułmanów hrabstwa Edessy, leżącego na pograniczu dzisiejszej Turcji i Iraku. Ruszyła niesiona legendą swojej poprzedniczki, I wyprawy krzyżowej sprzed pół wieku, dla której to samo Doryleum nad rzeką Bathys, było symbolem oszałamiającego zwycięstwa nad liczniejszymi wojskami tureckimi. I oto w tym samym miejscu, dokładnie po pół wieku, dochodzi do prawdziwej masakry chrześcijańskiego rycerstwa. Wraz z rycerzami giną dziesiątkowani przez Turków giermkowie, czeladź, członkowie rodzin, a także kapłani i biskupi, którzy towarzyszą całej wyprawie. Wśród ofiar II bitwy pod Doryleum jest także i on, były opat z Zwiefalten, który należał do orszaku biskupa Ottona z Freising. Jak zginął? Czy umierając przeklinał swoich wrogów czy im wybaczył? No i jakie dał przed śmiercią świadectwo idąc pośród krzyżowców? Tego nie wiemy, dlatego Kościół wstrzymał się z publicznym orzeczeniem o tym człowieku, że święty. To jednak nie przeszkodziło w niczym, by został otoczony kultem w miejscu z którego pochodził. Z czasem pojawiły się nawet legendy, że w okrutny sposób zamęczono go w samej Mekce, gdy głosił Ewangelię Arabom. Czy to historyczne kłamstwo? Raczej tak, bo trudno uwierzyć, by do Mekki trafił jako jeniec z pola bitwy. Bardziej prawdopodobne, że mamy tutaj do czynienia z wyrazem wielkiego ludzkiego pragnienia, by pośród nas znaleźli się prawdziwi Boży mocarze. Jeżeli więc bohater tej opowieści może nas czegoś dzisiaj nauczyć, to przede wszystkim tego, że zamiast innym tworzyć heroiczną przeszłość, sami zajmijmy się tym, co tu i teraz, by w przyszłości dostąpić chwały nieba. I w tym kontekście warto pamiętać imię dzisiejszego nieoficjalnego patrona. Wiecie państwo kto to taki? To Ernest ze Zwiefalten, opat i męczennik.