Żyjemy więc w cywilizacji masowej, bez Boga, w cywilizacji, gdzie ateizm przestał już dziwić.
Dzisiaj zdziwienie wywołuje właśnie wiara […]. Nawet sami chrześcijanie przestali przeżywać swoją wiarę jako rzecz samą przez się zrozumiałą, czy jako sytuację raz na zawsze ustaloną i definitywną […]. Wydaje się więc, że w obecnej sytuacji sprawy uległy odwróceniu: ateizm dawniej problematyczny, stał się sam przez się zrozumiały, podczas gdy wiara, dotąd sama przez się zrozumiała, dzisiaj coraz bardziej podlega dyskusji.
Zastanawiające jest to, że powyższe słowa, których autorem jest francuski zakonnik, asumpcjonista, Marcel Neusch – autor książki U źródeł współczesnego ateizmu – zostały napisane ponad czterdzieści lat temu. Czytam je i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że diagnoza Neuscha nie tylko nie straciła nic ze swej aktualności, ale że nazwane w niej procesy przybrały przez ten czas na sile i uległy radykalizacji. Dziś zbieramy ich owoce, które dla wielu są powodem niemal do rozpaczy. Ja nie rozpaczam. Przeciwnie, widzę w nich szansę.
Chrześcijanie w Europie, ba, powiem więcej – w Polsce – są dziś w mniejszości. Nie chodzi mi przy tym o chrześcijaństwo deklaratywne, takie, które skwitowalibyśmy w ewentualnej dokumentacji zgrabnym wpisem: ochrzczony, katolik. Chodzi mi o chrześcijan, którzy rozumieją swoją wiarę i nie traktują jej wyłącznie jako elementu kulturowej identyfikacji czy sentymentalnej tradycji, ale jako styl życia organizujący całą ich doczesność. Tacy właśnie, autentyczni chrześcijanie są dziś, moim zdaniem, w mniejszości. W gruncie rzeczy nie powinno nas to dziwić. Bardzo trudno jest pogodzić dobrze rozumiany radykalizm wiary i jej masowość. W bezkształtnym, ujednoliconym tłumie, to co światłe, życiodajne i żywotne szybko ulega wytłumieniu, pauperyzacji, rozmianie na drobne. Takie chrześcijaństwo niepostrzeżenie przekształca się w lokalny chrystianizm, w którym na pierwszy plan wysuwają się wątki ważne, ale z natury swej wtórne. Dlaczego? Bo łatwiej jest nam debatować o normach etycznych czy zaleceniach obyczajowych niż uczyć, jak budować osobistą więź z Jezusem. Łatwiej jest pielęgnować etosy i rytuały, jasełka czy religijno-społeczne wspominki, niż skontaktować się z faktem, że nierzadko jesteśmy dla świata powodem zgorszenia. Owszem, to wszystko jest ważne i cenne. Niczego z wymienionych i niewymienionych aspektów małej i wielkiej, lokalnej i globalnej tradycji Kościoła nie neguję, jeżeli służy tylko dobru i substancji tego, czym jest chrześcijaństwo. Uważam jednak, że czasami można w to uciec. Od czego? Właśnie od owej substancji – od wiary żywej, sercem przyjmowanej i wyznawanej ustami; od głębokiej, szczerej modlitwy, świadectwa, zaangażowania w Kościół. Innymi słowy – od relacji. Czy chcemy tego, czy nie chcemy, chrześcijaństwo to najpierw wydarzenie osobowej relacji z Chrystusem. Wszystko inne – moralność, obyczaje, kultura czy lokalne tradycje – muszą być z tym powiązane, bo tylko wówczas zdołają ujawnić swój najgłębszy sens, piękno, duchową siłę i wewnętrzną spoistość. Przykład? Osobiście nie znam katolika zaangażowanego w życie takiej czy innej wspólnoty, parafialnej grupy czy ruchu odnowy Kościoła, który głosiłby ewangelię, świadczył o Jezusie, modlił się i żył pełnią wiary na miarę swych możliwości, a jednocześnie otwarcie negował stanowisko Kościoła w kwestii wspólnego mieszkania ze sobą młodych bez ślubu. Znam natomiast wielu formalnie zdeklarowanych jako katolicy, którzy nie widzą w tym żadnego problemu. Chrześcijańska moralność nie ostoi się bez więzi z Bogiem, tej zaś nie zapewni chrześcijaństwo masowe. Zresztą w istocie nigdy ono takie nie było. Siłę uczniów Chrystusa zawsze stanowiło życie w małych lokalnych wspólnotach, a siłę Kościoła – wielość takich wspólnot. My być może odnajdziemy się jeszcze w anonimowym często tłumie, który lubimy nazywać Kościołem lokalnym lub wspólnotą parafialną. Nasze dzieci już niekoniecznie, chyba, że tłum przestanie być anonimowy, bo okaże się wielością mniejszych lub większych jedności – grup, stowarzyszeń, wspólnot życia chrześcijańskiego. Niestety, wciąż traktujemy je w Kościele podejrzliwie, a zaangażowanych w nich świeckich – nierzadko jak element dywersyjny, zagrażający, zakłócający spokój. Jestem przekonany, że to nie ateizm, ale właśnie takie myślenie jest największym zagrożeniem dla Kościoła. Nie boję się nieoczywistości wiary, chrześcijaństwa dyskutowanego, nawet krytykowanego, ale budzącego i niepokojącego swą żywotnością postreligijny, uśpiony tłum. Nie obawiam się katolików zafascynowanych swą wiarą, głoszących Ewangelię, świadczących o Jezusie, nastających w porę i nie w porę. Boję się tych, którzy uważają to za niewłaściwe, niegrzeczne, niebezpieczne; którzy wolą bierna, mierną, zrezygnowaną owczą masę. Tych w Kościele żal mi najbardziej.