Wyprzedzał epokę. Pokazał, jak w życiu codziennym być zanurzonym w Bogu. A wszystko zaczęło się pod zmarzniętym drzewem...
Przez lata harował w klasztornej kuchni. Potem zajął się reperowaniem trzewików karmelitom. Przez lata czuł, że nie potrafi kompletnie sprostać duchowym radom mistrzów zakonnego życia. Czuł się słaby. Pragnął być w karmelu wiecznym nowicjuszem. Starał się pilnie słuchać duchowych porad. Wszystko na nic. „Często zdarzało mu się spędzić całą modlitwę na odrzucaniu myśli i ponownym w nie wpadaniu. Nigdy nie mógł odprawić należycie modlitwy jak inni” – wspominali po latach świadkowie.
Ponieważ nie potrafił robić wielkich rzeczy dla Boga, zdecydował się oddawać Mu drobnostki. Na dwieście lat przed Teresą z Lisieux opisał „małą drogę”! Nazywał ją „prostym życiem pod okiem Boga”.
Modlił się, szorując garnki. A właściwie szorowaniem garnków. Jego sekret? „Wśród pracy rozmawiam z Bogiem poufale, ofiarując Mu najmniejsze moje usługi“.
Zanim został przyjęty do klasztoru karmelitów, walczył u boku księcia Lotaryngii, cudem uniknął stryczka. Jako 21-latek z powodu ciężkich ran musiał porzucić karierę wojskową. Desperacko szukał swojego miejsca w życiu. Wydarzenie, które zmieniło jego życie, miało miejsce pewnej zimy. Na spacerze mijał wielkie zmarznięte na kość i pozbawione liści drzewo. Wydawało się, że jest martwe. „A przecież za kilka miesięcy ożyje, a czerń zastąpi zieloność” – pomyślał młodzieniec. Ujrzał w tym obrazie metaforę swego życia. Był w martwym punkcie, ale nie było to ostatnie słowo Najwyższego. Co wydarzyło się pod zimowym drzewem? Nie wiemy. Ale Bóg skutecznie upomniał się o serce lotaryńskiego wojaka, skoro jeden z jego znajomych wspominał: „Powiedział mi, że Bóg udzielił mu wówczas szczególnej łaski."
Więcej znajdziesz TUTAJ oraz w najnowszym wydaniu drukowanym "Gościa Niedzielnego".