Bywają różne – małe i duże, mniej lub bardziej dotkliwe. Czasami pojawiają się często i mijają szybko, czasami jednak przypominają prawdziwe trzęsienie ziemi i pozostawiają w nas trwały ślad. Kryzysy. Wszyscy je miewamy. W istocie nie chodzi bowiem o to, aby nie nadchodziły, ale o to, abyśmy je dobrze przeżyli.
Wśród wielu kryzysów, które dopadają nas na różnych etapach naszego życia, szczególną wagę mają te, dotyczące świata naszej wiary. Nie chcę przez to powiedzieć, że inne nie są ważne, a czasami nawet trudniejsze w przeżywaniu. Chodzi mi o to, że te związane z wiarą pozostawiają nas trwały, metafizyczny ślad. Rzutują bowiem na naszą wieczność i z tej perspektywy – na sposób przeżywania przez nas różnych wymiarów naszej codzienności. Czym jest kryzys wiary? Ogólnie rzecz ujmując może mieć dwa wymiary.
Po pierwsze, kryzys może dotyczyć przedmiotu naszej wiary, czyli tego, w co wierzymy. Tak rozumiany kryzys nie musi wcale nas dosięgnąć. Bywa tak, że wyznawane przez nas prawdy przejmujemy bezpośrednio z naszego środowiska rodzinnego – przez wychowanie, praktykę wiary, w którą wdrażają nas najbliżsi od najmłodszych lat, czy wreszcie przez przemawiający do nas przykład innych. Z czasem tak ukształtowana wiara uwewnętrznia się w nas i systematyzuje (na przykład podczas katechezy, nauki katechizmu, przygotowania do bierzmowania) choć zdarza się, że nasza edukacja religijna jest powierzchowna, stereotypowa i wykazuje poważne braki). Krótko mówiąc, albo poznajemy to, w co wierzymy i świadomie włączamy w nasz światopoglądu, albo włączamy nieświadomie, jako element tradycji bądź wychowania. Kryzys, który nadchodzi w przedmiotowym wymiarze naszej wiary, wynika często z właśnie z tego: Ogarniające nas wątpliwości niejednokrotnie są skutkiem zaniedbań edukacyjnych bądź poznawczych, braku systematycznej odpowiedzi na ważne pytania, które zbagatelizowaliśmy, lub niejasności którymi nie mięliśmy czasu się zająć. W pewnym momencie wszystko to narasta w nas na tyle, że eksploduje w postaci wątpliwości: Czy rzeczywiście to, w co wierzymy, ma sens, czy Bóg naprawdę istnieje? Nie znaczy to, że ten rodzaj kryzysu wiary jest zawsze zawiniony z naszej strony. Nie da się jednak ukryć, że niejednokrotnie sami go sobie szykujemy. Wiara nie pogłębiana, karłowacieje i zarasta bylejakością. Trudno się dziwić, że w pewnym momencie traci dla nas sens. W rzeczywistości jednak ten rodzaj kryzysu wcale nie musi nastąpić. Jest natomiast inny kryzys, który nastaje znacznie częściej, co więcej, fakt, że nadchodzi, niekoniecznie zwiastuje coś złego. Może być nawet objawem błogosławieństwa. Chodzi mianowicie o kryzys podmiotu wiary.
Zatem, po drugie, kryzys może dotyczyć także podmiotu naszej wiary, czyli nas jako wierzących. W tym wypadku nie skupia się on na tym, w co wierzymy, ale na tym, jak wierzymy. Mówiąc wprost – dotyka sposobu wyrażania i praktykowania przez nas wiary – naszej gorliwości i pobożności. I mimo, że może zabrzmieć to dziwnie, taki kryzys jest błogosławiony i dobrze się dzieje, jeśli następuje. Dlaczego? Otóż dlatego, że wiara, która dojrzewa i rozwija się, szybko przestaje wystarczać sama sobie; źle się czuje we własnej skórze, która staje się dla niej przyciasna. Potrzebuje więc zmiany, aby mogła rozwinąć skrzydła i nabrać mocy, świeżości, oddechu. Zwiastunem tej potrzeby jest właśnie kryzys. Gdy więc zaczynamy tracić zapał i gorliwość w wierze, gdy doświadczamy stagnacji, rutyny, gdy przeżywamy rozczarowanie utartymi schematami oraz regułami naszej indywidualnej pobożności, wtedy wcale nie musi to oznaczać, że się cofamy. Rozwój wiary zakłada, że aby zyskać, musimy coś stracić. Wiara nie jest rzeczywistością statyczną, ale dynamiczną. To, w którą stronę nas poniesie, zależy w dużej mierze od nas samych. Gdy więc przychodzi kryzys, zamiast biadolić i załamywać ręce sami nad sobą, lepiej potraktujmy go jako szansę i zaproszenie do tego, aby zrobić krok naprzód. Kryzys jest w tym, kto się na nim koncentruje – mawiała swego czasu Chiara Lubich. Może nas uszkodzić, ale może też pomóc nam w drodze do wieczności.