Milena zdziwiła się, gdy w czasie czytania swojej pracy o pradziadku Henryku Linku z Przyszowic spojrzała znad kartki na salę. Zobaczyła, że niektórzy z obecnych... płaczą.
Henryk obserwował też ludzi zwożonych do pracy na polach po drugiej stronie Zbrucza. Pracowali od pierwszego uderzenia w gong. Jeśli ktoś przerwał pracę przed drugim gongiem, zaraz był zabierany przez strażników.
Kulą w hełm
Wybuch II wojny światowej zastał Heńka już w śląskim 73. pułku piechoty. 1 września 1939 roku wraz ze swoim oddziałem znalazł się w lesie między Wyrami a Tychami. Doszło tam do bitwy z nacierającymi Niemcami.
Początek walki był dla śląskich chłopaków straszny. Heniek obawiał się, że z tej bitwy nikt z nich żywy nie wyjdzie. A przecież on sam niedawno się zakochał! W Przyszowicach czekała na niego śliczna narzeczona, Marta.
A jednak los bitwy się odwrócił. Najpierw działa polskiego pociągu pancernego zdziesiątkowały niemieckie szeregi, a potem do kontrataku ruszyli oni: Henryk z kolegami. Niemcy rzucili się do panicznej ucieczki. Polacy odzyskali cały las, a także m.in. Żwaków i Wyry.
W czasie tej bitwy stało się jednak to, czego Henryk się obawiał: niemiecki pocisk karabinowy przestrzelił jego hełm. Po jakimś czasie do rodziców chłopaka dotarł jeden z jego towarzyszy broni, który stracił kontakt z oddziałem już pod Wyrami. Przekazał tragiczną wieść, że Heniek tam zginął. – Ten kolega myślał, że mój pradziadek został postrzelony w głowę. Tymczasem uratowała go furażerka, czyli wojskowa czapka, którą miał włożoną pod hełm – wyjaśnia Milena.
Dzięki furażerce hełm na głowie chłopaka tkwił nieco wyżej – i dlatego kula wybiła dziurę tylko w tej stalowej skorupie, zamiast w głowie. – Dziadek miał na czubku głowy zaledwie draśnięcie. Później często wspominał: „jak mnie już pochowali” – śmieje się jego wnuczka Ewelina.