Po co Dzień Judaizmu w Kościele katolickim? A po co Dzień Ojca i Dzień Dziadka w rodzinie?
To „po co” pojawia się praktycznie co roku. W tym roku dodatkowo jeden z duchownych zapytał publicznie, czy „po drugiej stronie” jest jakaś wzajemność, np. dzień katolicki w judaizmie…
Nie, nie oburza mnie takie stawianie pytań. To są nawet bardzo dobre pytania, bo pozwalają ciągle na nowo szukać odpowiedzi, by przeżyć ten dzień świadomie, a nie tylko jako kurtuazyjne spotkania kulturoznawcze. Rozumiem też, że wątpliwości wynikają często z politycznych kontekstów, nierozwiązanych sporów, wzajemnych żali… Jak w rodzinie.
I mam poczucie, że tylko w tym rodzinnym kluczu jesteśmy w stanie przestać kwestionować sens organizacji Dnia Judaizmu w Kościele katolickim. Nie przekonują mnie odpowiedzi w rodzaju: potrzebujemy dialogu międzyreligijnego. Jakiego „międzyreligijnego”? Czy Dzień Ojca lub Dzień Dziadka to są jakieś spotkania „międzyrodzinne”? A nie raczej międzypokoleniowe? Z chrześcijańskiego punktu widzenia Dzień Judaizmu jest spotkaniem nawet nie z drzewem, z którego wyrośliśmy, ale z drzewem, w które zostaliśmy wszczepieni. To nie żadna kurtuazyjna teologia posoborowa, tylko nowotestamentalne nauczanie św. Pawła:
„Jeżeli zaś niektóre gałęzie zostały odcięte, a na ich miejsce zostałeś wszczepiony ty, który byłeś dziczką oliwną, i razem [z innymi gałęziami] z tym samym korzeniem złączony na równi z nimi czerpałeś soki oliwne, to nie wynoś się ponad te gałęzie. A jeżeli się wynosisz, [pamiętaj, że] nie ty podtrzymujesz korzeń, ale korzeń ciebie. Powiesz może: Gałęzie odcięto, abym ja mógł być wszczepiony. Słusznie. Odcięto je na skutek ich niewiary, ty zaś trzymasz się dzięki wierze. Przeto się nie pysznij, ale trwaj w bojaźni! Jeżeli bowiem nie oszczędził Bóg gałęzi naturalnych, może też nie oszczędzić i ciebie (…). A i oni, jeżeli nie będą trwać w niewierze, zostaną wszczepieni. Bo Bóg ma moc wszczepić ich ponownie. Albowiem jeżeli ty zostałeś odcięty od naturalnej dla ciebie dziczki oliwnej i przeciw naturze wszczepiony zostałeś w oliwkę szlachetną, o ileż łatwiej mogą być wszczepieni w swoją własną oliwkę ci, którzy do niej należą z natury” (Rz 11, 17-24).
Gdy powstawała soborowa deklaracja o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich „Nostra aetate”, początkowo nie miała obejmować relacji z judaizmem. Judaizmowi miał być poświęcony odrębny dokument. Z powodu oporu części ojców soborowych, głównie bliskowschodnich (nie bez politycznego kontekstu) pomysł ten przepadł i ostatecznie judaizmowi poświęcono, owszem, najobszerniejszy i przełomowy punkt czwarty deklaracji. Tak naprawdę jednak pierwotny pomysł, by judaizmu nie wrzucać do jednego worka z innymi religiami, wynikał z tego przeświadczenia: to sprawa rodzinna.
Eyal Friedman, Żyd mesjański, z którym przegadałem długie godziny w Jerozolimie i w Katowicach, zwrócił mi uwagę na pomijane najczęściej źródła antysemityzmu: „Trzeba sięgnąć do Sema, syna Noego. Słowo szem w języku hebrajskim oznacza dosłownie imię. Bóg nazywa samego siebie Bogiem Izraela. To jest Jego imię. Tu chodzi nie tylko o imię, ale o to, kim Bóg jest. A On jest Bogiem Izraela. I teologia zastępstwa polega na tym, że nie zgadzamy się z Bogiem. Nie zgadzamy się, że jest dalej Bogiem Izraela, bo Izrael jest skończony, teraz jest nowy Izrael. To powiedzenie, że Bóg zmienił swoje imię na: jestem Bogiem nowego Izraela. Kiedy mówimy o antysemityzmie, mówimy o braku woli zaakceptowania planu Boga i Jego wyboru. To odrzucenie faktu, że On wybrał Izrael do swoich celów”.
Eyal ma świadomość, że miłość do narodu Izraela nie musi należeć do najłatwiejszych: „Kiedy widzę ludzi kochających Izrael, uznaję to za cud. Ja czasem mam problem, by kochać swój naród. Kiedyś przyjechała do Izraela pewna grupa Żydów z Afryki, niektórzy po raz pierwszy. Byli trochę rozczarowani, bo mówili, że czytali Biblię i myśleli, że to ziemia rzeczywiście mlekiem i miodem płynąca, a tu same pustynie i skały. I pomyślałem: to prawda. Wybierając ziemię dla siebie, Bóg nie wybrał najpiękniejszej ziemi. Tak samo jest z narodem Izraela: Izraelici nie są najpiękniejsi, najbardziej utalentowani i najbardziej moralni – i to duży kłopot dla innych, żeby ich zaakceptować. Kiedy czytasz Biblię, widzisz, jak grzeszni jesteśmy. Trudno jest nas kochać. Ale to jest wyzwanie, jakie Bóg stawia przed narodami, jakby mówił: Ja kocham ten naród, czy macie wolę kochać ich w ten sam sposób?