„Tradycja wszystkich zmarłych pokoleń ciąży jak zmora na umysłach żyjących” – zamartwiał się Karol Marks w eseju „18 brumaire’a Ludwika Bonaparte.
Mniej więcej w tym samym czasie, w roku bo 1858 Charles Worth stworzył w Paryżu pierwszy dom projektowania odzieży – wielkimi krokami nadchodziła era mody, mody, która miała zdetronizować tradycję. Od tego czasu cykle mody skracają się i stają się niemal autonomiczne. Potoczne rozumienie tego, czym jest moda sprowadza ją do ubioru i ludzkiego ciała. Przeglądając czasopismo o tytule „Moda” czytelnicy spodziewają się informacji na temat nowych wdzianek, modny może być w ten sposób także związany z ubiorem i ciałem styl życia – ot, nie tak dawno był w modzie mężczyzna metroseksualny, kiedy indziej był to hipster czy jeszcze co innego. Ale moda nie ogranicza się do tego co ludzie noszą na sobie, czy będą to jeansy czy tatuaże. Nie idzie nawet o to, co uczeni socjologowie wiążą z symboliką statusu społecznego – być człowiekiem modnym to potwierdzać ubiorem i stylem życia swoją pozycję społeczną. Moda ma znacznie szerszy zakres – obejmuje nie tylko kwestie materialne, także poglądy ludzi na rzeczywistość, na ich identyfikacje społeczne, kulturowe, polityczne. I tak rozumiana moda, czy raczej powinienem użyć liczby mnogiej – mody, niekiedy niemal niezauważalnie „ciążą jak zmora na umysłach żyjących”. Ciążą nie mniej niż tradycja, a bywa, że i bardziej. Wydawałoby się, że ci – nazwijmy ich „racjonalistami” - którzy tradycję uważają za coś irracjonalnego, modę, zmiany mody powinni uważać za irracjonalne tym bardziej. Ale nie - zaprzysięgli wrogowie tradycji, ci, którym ciąży ona jak zmora, którzy radzi by ją ośmieszać, wykpiwać albo w inny, bardziej radykalne sposób ścierać z powierzchni ziemi, nie widzą nic dziwnego w tym, że oto oni sami przed kilku laty, ni z tego, ni z owego, zaczęli nosić specjalnie, firmowo podziurawione jeansy. Oczywiście, w chodzeniu w fabrycznie podartych spodniach żadna pani modna, ani modny pan nie dostrzegają niczego niestosownego. Niestosowny może być za to krój spodni, oczywiście, jeśli tylko nie jest on wykwitem fantazji kreatora mody, ale jeśli są to tylko spodnie dobrej marki, lub chociażby przyzwoita podróbka – to oczywiście wszystko jest w jak najlepszym porządku. W wydanej jesienią ubiegłego roku książeczce Janusza Głowackiego znalazłem opis niezwykle sugestywnego obrazu szaleństwa i skrajnego ogłupienia zarazem, które ze zjadaczy chleba robi moda. Pisze Głowacki: „Niezwykłe majtki, nad którymi Calvin Klein pracował latami, kto wie, może szperając w szafach maharadżów, rosyjskich aparatczyków i włoskich arystokratów, podglądając majki suszące się na sznurach w Neapolu i nowojorskim Harlemie. I te majtki prezentowało teraz na pokazie w Nowym Jorku siedmiu pięknych złotowłosych modeli o ciałach jakby wyrzeźbionych przez Fidiasza. /…/ I ta owacja długo niemilknąca, krytyków i fotoreporterów. A kiedy te majtki zawisły na balkonach na Times Square, jakiś krytyk napisał, że to nowa Kaplica Sykstyńska XX wieku” (Janusz Głowacki, „Bezsenność w czasie karnawału”, s.139-140). Wbrew pozorom porównania wiszących na balkonach stylowych, najmodniejszych z modnych majteczek do Kaplicy Sykstyńskiej nie jest bluźnierstwem, jest opisem specyficznego stanu świadomości wielkiej rzeszy współczesnych ludzi. Ludzi modnych. W latach 70-tych amerykański socjolog Daniel Bell przywoływał aforystyczną diagnozę Virginii Woolf: „W grudniu 1910 roku lub mniej więcej w tym czasie natura ludzka uległa zmianie”. I dalej – podsumowywał, że „hiperbola ta ujmuje przerażająca nieciągłość między tradycyjną przeszłością a rozchwianą teraźniejszością /…/ tory historii zostały odkształcone, a może nawet przerwane”. Wiele mówiło się jakiś czas temu o nowym typie człowieka, jaki chciano wytworzyć w Związku Radzieckim, o tzw. homo sovieticusie człowieku sowieckim, którego komunizm zostawił w spadku Rosji i demoludom. Wyzwolenie się z syndromu homo sovieticusa miało być dla nas, ludzi zza „żelaznej kurtyny” zadaniem i wyzwaniem, którym mieliśmy stawić czoła, by stać się dojrzałymi obywatelami Zachodu. A co w efekcie? W kultowym filmie Juliusza Machulskiego „Kingsajz” wyzwolone z okowów malowanego totalitaryzmu krasnoludki jadą pociągiem w stronę upragnionej wolności. Atmosfera w pociągu jest niemal euforyczna. I nic dziwnego – oto po latach życia w krainie popapranej iluzji, gdzie wszyscy byli pomniejszani, a często prześladowani, trafia się nareszcie podróż do krainy rzeczywistości, gdzie wreszcie będzie można normalnie żyć, gdzie wszystkie elementy groteski i absurdu pójdą w zapomnienie, gdzie będzie po prostu - normalnie. Tak właśnie – normalnie. Ale oto nagle uszczęśliwieni, pozornym jak się okazuje finałem, bohaterowie dostrzegają, że tak naprawdę jadą w pociągu-kolejce, zabawce dla dzieci, jadą kolejką, którą na trawniku przed warszawskim Pałacem Kultury kieruje od niechcenia jakiś dzieciak. Okrzyk grozy wydobywa się z gardeł szczęśliwców. Jeden z nich krzyczy: „Tylko nie na malucha! Tylko nie na malucha!”. Ale oczywiście bohaterowie „Kingsajzu” znowu zostaną pomniejszeni, będą igraszką sił może nie złowrogich, ale na pewno kapryśnych. Kapryśnych jak moda.