Dramatyczny apel polskiego misjonarza z Dzierżoniowa. Składając życzenia, opisuje sytuację szpitala w Sudanie Południowym.
Na początku przyjmijcie ode mnie najszczersze życzenia Bożonarodzeniowe. Dla nas wszystkich jest to czas nadziei i radości, ponieważ to właśnie dzieciątko Jezus jest tym, który daje nam nadzieję na lepsze jutro, o które proszą także ludzie Południowego Sudanu. Poprzez Jego przyjście na świat już nie jesteśmy sami. To On dodaje odwagi i przypomina nam, że przyszedł do NAS, dla NAS i aby być z NAMI. Pragnie tylko, abyśmy Go przyjęli do naszych domów, rodzin i serc. Bądźcie dzielni i odważni w trwaniu przy Nim tak, jak to zrobili pasterze; przybyli, zobaczyli, uwierzyli i zaczęli głosić" - zaczyna od życzeń ks. Krzysztof Zębik MCCJ.
"Jeden dzień poświęciłem na odwiedziny chorych w szpitalu, gdzie spotkałem się z tymi, co cierpią czy nawet umierają, aby przynieść im dobre słowo na te święta, nadzieję i to, że o nich pamiętamy. Ludzie przyjęli mnie bardzo życzliwie. Chodziłem od oddziału do oddziału i mówiłem im, że lekarzem nie jestem i leków nie mam, ale co mam, to dam, a mianowicie błogosławieństwo i lizaki. Tego dnia rozdałem ich 200, dając każdemu czas, aby opisał mi swoją dolegliwość, opowiedział o swojej rodzinie, o tym jak się nazywa i skąd jest. Zawsze cierpiące osoby były bliskie Panu Jezusowi. Uzdrawiał je. Sam zastanawiałem się wówczas nad tym, dlaczego i ja nie mam tej mocy uzdrowienia" - opisuje na swoim blogu dzierżoniowski misjonarz.
Mówi o kondycji chorych. "Niektóre dzieci to tylko skóra i kości, inne opuchnięte, kolejne pod kroplówką. Są też ludzie starsi, zarówno mężczyźni (niektórzy z urazami), ale i kobiety z dziećmi po porodzie. Są też i takie, które dopiero oczekują na poród. Ktoś w pewnym momencie z niecierpliwości złapał mnie za rękę i poprowadził do swojej chorej żony. Pobłogosław jej - powiedział. Potem inni zaczęli mnie błogosławić, okazując wdzięczność, że do nich przyszedłem" - dodaje.
Największe przerażenie budzi jeden z przypadków. "Pośród chorych dzieci znajduje się dziewięcioletnia dziewczynka, córka naszego stróża. Została ona zawieziona do szpitala w sobotę. Dopiero kolejnego dnia ją zobaczono. Nie zrobiono jej żadnych testów i zaczęto ją leczyć na tyfus. Brat Jacek jednak nie wierzył w to zbytnio i zadzwonił po pielęgniarkę cuamm (Doctors with Africa), aby sprawdziła, czy została dobrze zdiagnozowana. Okazało się, że chora jest ma malarię i [ma] anemię. W niedzielę zaczęli szukać dawcę krwi. I tak to i ja trafiłem do szpitala, ponieważ mam grupę 0+. Po kilku telefonach znaleziono krew dla dziewczynki. Kiedy we wtorek rano udałem się do niej na wizytę, dziewczynka ledwo się ruszała i nikogo przy niej nie było. Jej ojciec poszedł do wioski po żonę, aby się nią opiekowała. Dostała paracetamol, podałem jej wodę i od razu wszystko zwymiotowała. Zadzwoniłem po Pinuccię, pracownika cuamm, aby na nią zerknęła. Podano jej kroplówkę i okazało się, że nikt jej nie dał dwóch dawek leku przeciwko malarii. W środę dziewczynka czuła się już nieco lepiej, ale wciąż była słaba" - tłumaczy.
Wyjaśnia też podłoże problemu. "Sytuacja naszego szpitala w Yirol jest dramatyczna. Ludzie już nie chcą tu przychodzić. Wolą czekać aż samo przejdzie, albo aż odejdą z tego świata. Wiele osób nie ufa nikomu w szpitalu, nie ma żadnej opieki. Gdzie więc leży problem? Jak to zmienić? Problemem są lokalni pracownicy szpitala. Córka naszego stróża nie dostała leków, ponieważ odpowiedzialny tego dnia był pijany, a lokalny chirurg prawie zawsze jest pijany. Lekarstwa są rozkradane i sprzedawane lokalnym aptekom. Ludzie idą z receptą i nie dostają leków, albo zostaną podane pacjentom mniejsze dawki. Największym jednak problemem jest minister zdrowia. Wszystkie skargi na tego rodzaju pracowników i złodziei są odrzucane" - pisze z oburzeniem.
Prosi jednak tylko o jedno: "Ja wiem już, za co będę się modlił w czasie świąt, ale i po nich. Proszę Was wszystkich, abyście i wy przyłączyli się do mnie. Wiem, że dzięki wspólnym modlitwom, sytuacja naszego szpitala się poprawi" - kończy.