Ta trzecia niedziela Adwentu, którą ledwo co mamy za sobą, a którą Liturgia nazwała Gaudete – Niedzielą radości przechodzi jakby niezauważana.
No może tylko przez różowość szat liturgicznych, zwracamy na nią uwagę. A ona jest graniczna, jak czasowa cezura zamykająca czas przypominania o powtórnym przyjściu Pana Jezusa i otwierająca, i co ciekawe znacznie krótszy okres czekania na świętowanie spełnienia się Bożej obietnicy przyjścia. I jest w tym jakaś logika, bo przecież im bliżej do spełnienia danej nam obietnicy, końca czekania, jakiegoś oczekiwania tym jesteśmy radośniejsi i weselsi.
Na dodatek fragment łukaszowej Ewangelii, który nam towarzyszył minionej niedzieli jest nasycony niezwykle aktualną przydatnością.
Oto przychodzą do Jana tłumy z takim samym pytaniem:, co mamy czynić?, co mamy robić? Przychodzą po radę, podpowiedź. Musiał więc być dla nich autorytetem i pewno nie przez ascetyczność życia, żywienie się szarańczą, czy ubiór ze skóry wielbłądziej? A przez to co do nich mówił, czego nauczał, do czego nawoływał. Miał im coś do powiedzenia.
Może warto więc zapytać o autorytet? Kto jest lam mnie autorytetem? Czy w ogóle jest ktoś, kto ma mi cos jeszcze powiedzenia? Kogo nie wstydzę się zapytać, co powinienem zrobić, jak się zachować, jaką podjąć decyzję? A może autorytetem jestem już tylko sam dla siebie? A przyglądając się nam jednaj na to chyba wychodzi.
Przychodzą do Jana z tym pytaniem celnicy, a On odpowiada: Nie pobierajcie nic więcej ponad to, ile wam wyznaczono. Innymi słowy nie dopisujcie dodatkowych należności, nie wymuszajcie łapówek. Bądźcie po prostu uczciwi. A żołnierzom radzi: Nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie, lecz poprzestawajcie na swoim żołdzie. To znaczy, nie nadużywajcie władzy, swojej pozycji, siły rozumianej dosłownie i w przenośni. Jan nie teoretyzuje. Proponuje, podpowiada, konkret, czyn.
Nie namawia nikogo do wyboru innej drogi życiowej, nie radzi, żeby rzucili swoje zawody, zajęcia, bliskich i żyli, jak on. Nie oczekuje, że z żołnierzy będą pacyfiści, a z celników rybacy. Każdy ma pozostać tak gdzie jest, robić to, co robi, tylko żyć inaczej.
W stawaniu się lepszym, a o to przecież chodzi, a przynajmniej powinno, nie idzie o to, żebyśmy zmieniali pracę, zajęcie, otoczenie i środowisko, ale o uczciwość, przejrzystość, przeźroczystość siebie i swojego wnętrza. Nasze problemy, a i grzechy także, nie biorą się z zawodu, funkcji, urzędów ale ze sposobu ich wykonywania i sprawowania. W tym poprawianiu siebie nie chodzi wcale o jakieś niezwykłości i efekciarskie gesty. Tak naprawdę, to w naszym codziennym życiu liczy się wierność, uczciwość, rzetelność. To nie bliźnich, rzeczy, czy otoczenie mamy zmieniać. Przemiana, żeby była prawdziwa ma dotykać wnętrza, serca, sumienia, czasem aż do żywego. A co najważniejsze, zawsze zaczyna się od siebie.
I tu mamy nie lada kłopot, bowiem rozpanoszyła się w nas już nie tylko pokusa, chęć ale wręcz potrzeba zmieniania innych. Ileż to mamy rad, podpowiedzi, oczekiwań, nawet wymuszeń, jacy to ci inni powinni być, jak to winni się zmienić, poprawić. No i oczywiście już, natychmiast. Czujemy się wręcz powołani do zmieniania innych.
Szkopuł w tym, że nikogo nie da się zmienić, każdy może się zmienić tylko sam. Owszem, może pod wpływem mojego przykładu, czy rady, ale zawsze samemu. Więcej, takie zmienianie siebie nigdy nie jest natychmiastowe, zawsze potrzebuje czasu, nawet lat.
Przy tej okazji warto przypomnieć za Anthonym de Mello, jak to hinduski sufi był w młodości rewolucjonistą i prosił Boga, aby mógł zmienić świat. W wieku średnim zrozumiał, że nie zmieni całego świata i modlił się o zmianę swojej rodziny, przyjaciół, najbliższych. A gdy się zestarzał, zaczął się modlić o łaskę zmiany, nawrócenia siebie. I wyznaje: „Teraz, kiedy moje dni są policzone, zacząłem rozumieć, jaki byłem głupi. Gdybym się tak modlił od początku, nie zmarnowałbym życia”. Może więc miast marnować życie na zmienianie innych warto jednak zacząć od siebie? Bo to naprawdę mogę.
I na koniec jeszcze jedno. Do Jana przychodziły rzesze, był popularny, nawet snuli domysły w sercach (…) czy nie jest Mesjaszem, a on nie obrósł w piórka, „woda sodowa” nie uderzyła mu do głowy, nie pokusiło go zostać liderem własnej grupy. Ma świadomość swojego miejsca i swojej roli, i potrafi uciąć spekulacje i domysły: idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów.
Oj, takiej świadomości miejsca i roli, nie obrastania w piórka swojego znaczenia i funkcji, no i odporności na „wodę sodową” wielu z nas bardzo by się przydało, i to w każdym środowisku rodzinnym, sąsiedzkim, samorządowym, państwowo - politycznym i kościelnym także. No i jeszcze takiej stanowczości ucinania spekulacji i domysłów, przydałoby się, oj przydało.