Powoli dobiega końca pierwszy tydzień Adwentu. Za chwilę na adwentowym wieńcu zapłonie druga świeca.
Niby nic, normalna kolej rzeczy, przygotowanie do świąt Bożego Narodzenia, szybko upływający czas. Niewielu z nas ma poczucie, że stracony czas już nie wróci. Przecież za rok znów będzie Adwent. Owszem, ale my już nie będziemy tacy sami. Może w ogóle nas nie będzie. Dlaczego tak pesymistycznie u progu Adwentu? Wcale nie pesymistycznie. Realistycznie. Czas stracony nie wróci, a nieuchronnie upływających dni, tygodni i lat, które tak często, najzwyczajniej przeciekają nam między palcami, nie da się już wskrzesić. Zżymamy się na to i próbujemy zapomnieć, obruszamy się, gdy ktoś wypomina nam wiek i upływ lat, który nas dotyka. A tymczasem adwentowa liturgia, jakby na przekór, kontaktuje nas z tematem czasów ostatecznych, końca świata, w tym – jakby na to nie patrzeć – także naszego końca. Nie jest to bynajmniej złośliwość ani przekora. Oczekiwanie na przyjście Zbawiciela wpisuje się dokładnie w ten schemat. Ileż razy przygotowywaliśmy się już na Boże Narodzenie? Za każdym razem była choinka, wieczerza wigilijna, śpiewanie kolęd i Pasterka. Za każdym razem – pod warunkiem że przygotowywaliśmy się solidnie – pojawiało się jakieś poczucie niezupełności; że święta i już po świętach, że było i minęło, że coś jakby jeszcze się nie dopełniło. Istotnie, taka jest właśnie natura tych Świąt. Z jednej strony wspominają i uobecniają wydarzenia zbawcze – minione i wciąż aktualizujące się w naszej doczesności. Z drugiej strony zapowiadają to, na co wciąż oczekujemy i co nieuchronnie musi nastąpić. Któreś z tych świąt będą dla nas ostatnie. Któreś przyjdą może szybciej niż zawsze, w innym czasie – jedynym, wyjątkowym, dla nas definitywnym. Do takiego narodzenia przygotowuje nas ostatecznie Adwent: Pana dla nas i nas dla Pana. Czy mamy tego świadomość? Życie świętami bez tej ostatecznej, wiecznej perspektywy czyni z Bożego Narodzenia sentymentalne „jasełkowo” – ciepłe, przytulne, swojskie i piernikowe. Potrzebne ale i niebezpieczne, bo odklejające nas od istoty – od przygotowania na wieczność, na odejście. Stara chrześcijańska prawda przekonuje, że Bóg po to przychodzi na ten świat, abyśmy go mogli dobrze opuścić. Dlatego Adwent uczy nas i przygotowuje na czasy ostateczne; Chodzi bowiem o to, abyśmy nie przegapili naszego eschatonu. Niestety, nawet jako uczniowie Chrystusa nie chcemy tej prawdy przyjąć do wiadomości. Tak bardzo przyklejamy się do naszego „tu i teraz”, że tysiąc razy bardziej wolimy włóczyć się po zakamarkach doczesności, niż w żywiole wiecznego piękna przebywać twarzą w twarz z Bogiem. W efekcie, jesteśmy nawet gotowi zamienić niebo na codzienny komfort naszych kruchych kości, byle tylko nie myśleć o czasach ostatecznych. Dlatego tak często nie lubimy Adwentu. Tymczasem w całym tym świętowaniu najbardziej twórcze jest przedświąteczne oczekiwanie. I nie chodzi o tanią intelektualną woltę, o sugerowanie wyższości Adwentu nad Bożym Narodzeniem. Chodzi o to, abyśmy zobaczyli, że Adwent nie jest po to, aby go marnować; że mamy się w nim przygotować na coś więcej, niż tylko coroczne wspomnienie. Mamy dać się poprowadzić w uobecnienie, które kiedyś, w końcu, stanie się Bożym Narodzeniem tylko dla nas. Nie łudźmy się. Powtórne przyjście Pana zbliża się nieuchronnie, a koniec naszych czasów jest bliski. Bronimy się przed nim, jeśli nie tęsknimy za Tym, który przychodzi. Jeśli jednak nie tęsknimy, to jak możemy owocnie przeżywać coroczne wspomnienie Jego narodzin? W Adwencie chodzi o to, abyśmy zatęsknili. W końcu wieczność jest bardziej godna naszych pragnień niż doczesność, a nastąpić może szybciej, niż sądzimy.